O moich pierwszych regatach
Moje pierwsze regaty…
Jestem motocyklistą. Od zawsze byłem. Kiedyś powiedziałem swoim dzieciom, że jak będę miał 50 lat i będę starym dziadem to kupię sobie Gold Wing’a (taka wielka kanapa na dwóch kołach, z podłokietnikami, radiem, telewizorem, lodówka, kostkarką, grillem;) i będę statecznie jeździł po szerokich drogach. Kiedy skończyłem 50 lat oznajmiłem, że w sumie to to „starodziadostwo” przesuwam w czasie na trochę później, bo ja to jeszcze młoda dupa jestem;) Zacząłem (jak to moja szanowna małżonka nazywa) WYMYŚLAĆ! Tu dałem się namówić na jakieś narty, innym razem postanowiłem zrobić kiedyś nieskończony kurs płetwonurka. Coraz bardziej mi się to wymyślanie spodobało. Jakoś tak trafiłem do mariny w Gdyni i wpadły mi w oko żagle. W kawałek urlopu zrobiłem patent żeglarza i wciągnęło mnie nie na żarty;) Kiedyś w czerwcu zadzwonił znajomy…
– Jest akcja! Trzeba pomóc komuś z Gdyni do Tolkmicka świeżo kupioną łajbę przestawić.
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że ta łajba to mój przyszły dom na prawie dwa tygodnie. Tak poznałem kapitana Sławka Frajkopfa i jego s/y Kristi, zresztą… nawet łódka jeszcze wtedy nie wiedziała, że tak się będzie nazywać;)
Okazało się, że kapitan planuje wziąć udział w jakichś regatach w lipcu. Sprawdziłem kiedy mogę wybrać urlop i zgłosiłem się do załogi. Na ponad tydzień przed regatami zła wiadomość – impreza pod znakiem zapytania, bo padł silnik – pękła głowica. Jak to?! Nie płyniemy do Szwecji? Nie zaliczę porządnych regat? Nie zobaczę Gotlandii? O nie! Tak nie może być! Co to za silnik? Dawać mi tę głowicę, sam ją pospawam! Okazało się jednak, że temat jest bardziej skomplikowany. Głowica z żeliwa, nie do naprawy, silnik nieprodukowany od czterdziestu lat, nikt nigdzie nie ma części zamiennych. Załamka! W końcu kapitan znalazł tę głowicę w Sztokholmie u jakiegoś magika od morskich silników. Ale czy zdążymy ją ściągnąć na czas? Po głowie chodziły mi głupie pomysły, aby pierdyknąć się motorkiem do Szwecji ale… prom, musiałbym dwa dni urlopu… W końcu wysyłamy kurierem, który tak się opóźniał z dostawą, że paznokcie do łokci obgryzłem. Ale udało się… na styk!;)
W czwartek 17-go pojechaliśmy ze Sławkiem po zaopatrzenie i dwóch członków załogi. Błażej – młody żeglarz ale z bardzo bogatym doświadczeniem regatowym, niesamowitym „czuciem” i instynktem żeglarskim. Natalia – przesympatyczna i bardzo ładna dziewczyna Błażeja, która deklarowała się zostać cook-iem a dodatkowo została dobrym duchem załogi. Ten dobry duch chronił nas przed gniewem kapitana. Wystarczyła jej obecność albo uśmiech i kapitanowi wracała radość życia (zapominał za co miał nas zburczeć albo ochrzanić;)
Wychodzimy w czwartek popołudniu z Tolkmicka, aby zdążyć do Sopotu na integrację i natrafiliśmy na pierwszą przeszkodę – most zwodzony w Rybinie zamknięty do następnego dnia rano. Aż boli tyle czasu zmarnować i czekać. Ale nie ma tego złego co by… Facilowi na dobre nie wyszło. Rano obok nas w „krzakach” znaleźliśmy s/y Facil z zaprzyjaźnioną załogą z Elbląga. Śrubka im się zaplątała w jakieś wodorosty, więc niczym szlachetni rycerze ruszyliśmy im z pomocą. Szliśmy dalej razem, momentami burta w burtę, co by się browarkiem wymienić (nasz ciepły za ich schłodzony z lodówki;) aż tu przed Sobieszewem drugi problem – zorientowaliśmy się, że otwarcie mostu jest o godzinę wcześniej niż nam się wydawało. O kurde! Jak nie zdążymy to następne okienko dopiero późno popołudniu a tam w Sopocie zjedzą nam całego dzika! Motywacja jest zbyt wielka, aby nie zdążyć, bujamy katarynę ile fabryka dała (Panie chroń naszą nową głowicę…). Całe szczęście Kristi ma sprawny silnik i śrubę jak holownik, więc idziemy z odkosami niczym ORP Błyskawica! Za nami pocił się Facil, który ze świeżo oczyszczoną śrubką starał się dotrzymać nam kroku. Zdążyliśmy!
W Sopocie po kei biega jakiś energiczny młody człowiek, który odbiera ode mnie cumę przygotowaną nabiegowo. W ciągu milisekundy wykonał węzeł ratowniczy, rzucił cumę na poler i poleciał po następną jednostkę. Zrobił to tak szybko, że nie zdążyłem się połapać kiedy, musi to był jakiś dobry żeglarz chyba? Gdybyście jeszcze nie wiedzieli o kim mowa – to był Jacek. Główny organizator wita każdego z nas wyskakującego na brzeg, serdecznym mocnym uściskiem dłoni. Aż tryska dobrym humorem i serdecznością! Fajny gość, wszyscy tu tacy? Na integracji okazało się, że tak. Jakoś wcale nie czułem, że jestem tu po raz pierwszy i od razu miałem kilkudziesięciu nowych przyjaciół! Jeden skromny i sympatyczny brodacz wyglądał znajomo ale okazało się podczas rozmowy, że jednak nie mieliśmy okazji się poznać. Dopiero potem okazało się, że miałem przyjemność poznać samego Pana Kapitana z Generała Zaruskiego!;) W trakcie imprezy dotarł ostatni członek naszej załogi Tomek. Młody sympatyczny student, z bardzo dużym doświadczeniem, który ma za sobą nawet sztormy na morzu Północnym i który został moim partnerem wachtowym. No tak.. to ja tu jestem najmniej doświadczonym członkiem załogi? A właśnie że nie! Przecież jest jeszcze Natalka;)
W sobotę ostanie zaopatrzenie, uroczystość otwarcia regat, zdjęcia, oklaski, orkiestra gra a my na wodę! Czuje się wśród ludzi podniecenie ale też wielką radość jak u dziecka, któremu się postawi przed nosem wielką miskę lodów z owocami. Większość uczestników ciężko pracowała i musiała pokonać rozliczne przeszkody, aby tu dotrzeć ale za to teraz zaczyna się zabawa!
Start był wspaniały, piękna pogoda, piękne jachty i pełno innych jednostek dookoła, ale czas było zacząć regaty. Za Hel halsowaliśmy z całą załogą w kokpicie, trwały ożywione rozmowy, obejrzeliśmy półwysep od północy i powoli wyszliśmy w morze. Wieczorem pierwsza wachta objęła jacht a ja poczułem…, że nie mogę jeszcze iść spać. Oddałem „pokłon Neptunowi”, nie wiem czy to wczorajsze mieszanie alkoholi czy bujanie łódki… w każdym razie po odbyciu pokuty powoli wróciłem do normy i już więcej nie miałem takich problemów;)
Wachty zmieniamy co 8 godzin, wtapiam się w rytm pracy na pokładzie, proste powtarzalne zajęcia powodują, że zaczynam odpoczywać i zapominam o problemach zostawionych na brzegu. Powoli zamieniam się w jakiegoś kurde wikinga co ma tylko trzy problemy: wyspać się, najeść i k… zrobić;) A to już jest duży problem! Jedyną toaletę na pokładzie kapitan oddał na wyłączną własność Natalce. No jasne! Jakby tak dłużej pouśmiechała się i potrzepotała rzęsami to by Jej nawet łódkę oddał;)) Pierwszego dnia Natalka wylewając za burtę starą wodę odwróciła czajnik, potrząsnęła i z dziecięcym zdziwieniem patrzyła jak pokrywka spada do wody i znika na zawsze. Kapitan zamiast się rozgniewać i opierniczyć za niszczenie mienia okrętowego tak się śmiał, że mało do wody przez reling nie wyleciał. Potem Natalka wyrzuciła jeszcze wiadro do nabierania wody zaburtowej, przy okazji mało co samej siebie nie wyrzucając;) Ale co tam, nawet jakby laptop z nawigacją wyrzuciła to byliśmy pewni, że nic jej nie grozi. Za to reszta załogi wiedziała, że jak kapitan się obudzi i zobaczy np. nieumyte kubki po wachcie albo nóż, latarkę czy lornetkę nie na swoim miejscu, to od razu może rzucać się do morza!;)
Dookoła panowała pustka, tylko woda i słońce, czasem jakaś jednostka na horyzoncie. Nagle w nocy uświadomiłem sobie, że do najbliższego brzegu jest min. 100 mil. O Matko! Jakby coś zdechło to mamy przechlapane. Każda usterka musi być własnymi siłami naprawiona… a liczyć możemy tylko na siebie lub inne jednostki regat, oczywiście jeżeli nas usłyszą. Później okazało się (co też dodatkowo doprowadziło mnie do zawstydzenia – ale o tym później), że Kristi ma radio jak jakiś prom kosmiczny! Jakby tak Sławek miał podobne radio w domu to mógłby sobie z żoną gadać;)
W końcu zobaczyliśmy brzeg, to była Gotlandia! Płynęliśmy troszkę spóźnieni do stawki, gdy nagle zaczęło wiać. Refujemy żagle, wieje jeszcze mocniej a kapitan ziewa, momentami woda wali po twarzy a kapitan zamawia herbatkę, idzie dość duża fala, kadłub co rusz zderza się z masą wody która chce nas zatrzymać a kapitan szuka zapalniczki, fala rośnie co któraś o zgrozo sięga aż po salingi w końcu kapitan się zainteresował i każe zmienić kurs na korzystniejszy tzn. w kierunku brzegu – w końcu to regaty! Przy brzegu wiatr słabnie do jakiejś 5-ki a kapitan co? Każe wracać na morze, bo tu jakaś „flauta”;) Nie pamiętam dokładnie ile płynęliśmy w sztormie, kilka czy kilkanaście godzin ale w końcu po zmierzchu słychać krzyk kapitana – Czuję ląd! Czujecie? Miodem pachnie!;)
Weszliśmy do Visby wieczorem, przybiliśmy do burty Facila w otoczeniu krzyków i owacji na brzegu. Serdeczne i miłe powitanie wszyscy nam zgotowali, Jacek podał szampana, wziąłem mały łyk – Jezu! Ale to dobre;) Nie umiem opisać co wtedy czułem, chyba wszystko na raz. Potem pierwszy od kilku dni prysznic i wieczór polski na brzegu przy burcie Zaruskiego. Żyć nie umierać!:) Następnego dnia nie było zwiedzania tylko naprawa instalacji elektrycznej, w której coś było uprzejme się rozwalić, a przez to „coś” musieliśmy katarynę na korbę odpalać. Po długim dłubaniu i szukaniu „igły w stogu siana” udało się opanować problem. Wielkie dzięki Łukaszowi Politańskiemu z s/y Facil za pomoc i użyczenie narzędzi oraz młodemu geniuszowi elektrycznemu z s/y Bystrze za poświęcony czas i precyzyjne „śledztwo”!;) Podczas pobytu w Visby cały czas była wspaniała pogoda, było ciepło i słonecznie, fajne stare miasto z wieloma zabytkami i klimatycznymi uliczkami, w których miło było trochę pokluczyć ciesząc się twardą ziemią pod stopami. Ale jak to prawdziwi żeglarze na morzu tęskniliśmy za lądem, na lądzie za wodą.
Ponowny start regat, z początku wiatr nam sprzyjał, z Visby strzeliliśmy na północ. Potem wiatr zaczął zdychać z minuty na minutę. Na nocnej wachcie okazało się, że wyprzedziliśmy Generała Zaruskiego, który też prawie stoi. Trochę nam żołądki przyschły i zaczęliśmy gadać o jedzeniu. Tomek opowiadał, że na Zaruskim to kurde szarlotkę dzisiaj mieli na deser. – Pierniczysz? Serio? Dawaj radio! Zgłosił się oficer wachtowy, który potwierdził, że mają szarlotkę i jak na nich poczekamy to chętnie poczęstują. Kusiło nas ale wiedzieliśmy, że jak poczekamy to będziemy tę szarlotkę z dna zlizywać jak nas rano kapitan na pysk za burtę wywali;)
Nazajutrz – stoimy. Nic się nie rusza. Słońce grzeje. Żagle wiszą. Kapitan ma ponurą minę (chyba trzeba obudzić Natalkę;) Ale nie jest tak źle, mamy zgodę na kąpiel, więc drabinka za burtę i hurrrraaaaa do wody! Jesteśmy gdzieś tam na środku morza koło Szwecji a woda cieplutka jak w jeziorku na Kaszubach, super – to są wakacje! Kawałek dalej stał lub wolno się wlekł Generał Zaruski, wywiesili wszystkie żagle jakie mieli, nawet takie maleńkie „chusteczki” przy samym topie masztów!;); mucha by nawet nie przeleciała a co dopiero jakiś powiew wiatru – gdyby się pojawił. Później męka i mordęga wokół Gotska Sandon, aby ją minąć prawą burtą przy słabym wietrze. W nocy coś tam wiatr się ruszył i pierwsza wachta postanowiła postawić spina i „na paluszkach” podejść do s/y Wanda, aby nastraszyć Michała, który wlekł się przy wschodnim brzegu wyspy. Chciał iść blisko brzegu, aby bryzę złapać ale bał się, że na skały wpadnie 9-cio tonową Wandą i wilki go z tej dzikiej wyspy zjedzą. Naszej wachcie chyba udało się spiętego Michała nastraszyć, bo jakieś podśmiechy nad ranem do nas dotarły;)
Stawka bardzo mocno się rozciągnęła, jachty które kilkanaście godzin przed nami ominęły Gotska, poszły daleko na południe. Była cisza, tylko co jakiś czas wybrane komunikaty do nas docierały, zgłosił się Jacek Zieliński z s/y Quick Livener i za chwilę usłyszeliśmy jak Rod Stewart śpiewa… „I am Sailing…” kurde jakoś coś za gardło chwyciło i czułem, że chciałbym tu zostać dłużej, na wodzie z fajnymi ludźmi, ptakami, rybami… ale nie z muchami! Ja pitolę skąd one się biorą, jakieś takie przyczepne juchy, pewnie morska odmiana much szwedzkich;) Na koniec Jacek poprosił, abyśmy będąc bliżej i mając mocniejsze radio przekazywali co tam słychać u Michała, no i zagadywali do niego czasem, aby nie zbzikował. Faktycznie mamy mocne radio w pewnym momencie usłyszeliśmy nawet straż graniczną z… Krynicy Morskiej!!! No chyba, że chłopaki wyskoczyli na browara gdzieś bliżej na północ;)
Na naszej wachcie gadałem z Michałem, który chętnie podtrzymywał rozmowę, pewnie mu się nudziło. Z tego co pamiętam to młody łepek ale wie gdzie dziób, rufa itd. Musi być niezły jak sam się wybrał na taką „wycieczkę”. W Visby coś opowiadał, że wał śruby napędowej Wandy jest przesunięty w lewo od osi jachtu, bo krzyżuje się z osią steru co powoduje konieczność odpowiedniej korekty sterem przy pracy napędu. Pewnie przy pracy na wstecz znowu trzeba to jakoś odwrotnie korygować, kurza stopa jakby mało było na jachcie szczegółów, o których trzeba pamiętać podczas pływania na żaglach itd. Gadamy też o prywatnych sprawach, ile kto ma lat, żon, dzieci itp. W sumie Michał to fajny chłopak może go sobie na zięcia wezmę. On ma zajebisty jacht, teściowi będzie pożyczał (później się wydało, że sam pożyczył! Ale ostatecznie nie zmniejszyło to mojej do niego sympatii!:) Mam trzy córki, jedna tylko nie zajęta ale żagle ją ciągną, może by tak… postanowiłem zażartować.
– Michał? Ile Ty masz wzrostu? (pytam, bo wiem, że to dla moich lasek ważne)
Pada odpowiedź że 182 cm. Ok pasuje;)
– Wygrałeś casting i możesz startować do mojej córki.
W tamtym momencie przekonałem się, że Kristi ma faktycznie radio jak reaktor atomowy, moc taka, że słuchało nas kilka jednostek kilkadziesiąt mil przed nami i oczywiście posypały się komentarze;) Zaraz padły konkretne pytania o różne parametry i dane techniczne moich latorośli. Ja pitolę ale siara;) Michała cała akcja rozbawiła ale grzecznie podziękował i przyznał się, że ma już fajną dziewczynę. A innym podsłuchującym odpowiedziałem, że nie będę już więcej nic na ten temat opowiadał! (No chyba, że złapie mnie nuda gdzieś na środku oceanu min. 300 mil od domu, bo takiego zasięgu to nawet radio na Kristi nie ma;))
Dalej już wiecie co było. Dwa dni prawie jednym halsem, po minięciu Helu silny wiatr a przed samym Sopotem walka o dotarcie do molo, bo wiatr poszedł gdzieś sobie. Na mecie kto nas powitał? Oczywiście Jacek! (Ich jest kilku?;)) Potem radość, łyk szampana i długa impreza w towarzystwie regatowców na ślicznej Wandzie. Szkoda, że to nie jacht Michała;)
Serdecznie pozdrawiam i dziękuję za wszystko; organizatorom Jackowi i Oli za to, że im się chciało; kapitanowi s/y Kristi Sławkowi za to, że mnie zabrał (wcale nie był taki srogi;), załodze: Natalii, Błażejowi i Tomkowi za miłe towarzystwo a wszystkim uczestnikom regat za humor i spontaniczną bezinteresowną przyjaźń. Żałuję tylko, że nie miałem przyjemności poznać Was wszystkich bliżej ale… to chyba nie jest koniec historii?;)
Roman Jastrzębski
Komentarze