Dziewięć przygód… czyli elbląski epizod w SailBookCup 2014
Wielkie odliczanie trwało niewiele mniej niż 365 dni, bo już od powrotu z poprzedniej edycji SailBookCup. Początkowo zegar tykał spokojnie, lecz gdy liczba cyfr zmniejszyła się do dwóch rozpoczęły się przygotowania, całkiem poważne przygotowania, bo takie morskie regaty to w końcu nie byle jaka rzecz. Tu jeszcze emocje nie sięgały zenitu. Aż pewnego dnia zegar pokazał 3 dni do startu, a to oznaczało, że aby zdążyć na dzika do Sopotu trzeba wypływać. No i popłynęliśmy..
Startować mieliśmy w samo południe, lecz cóż, oczywiście rozwlekło się nam do popołudnia. Pierwszy most w Nowakowie przeszliśmy jednym pociągnięciem niesieni wiatrem owiewającym szpanflagę SailBook.pl na achtersztagu. Do wód naszego ukochanego Zalewu dotarliśmy wraz z pierwszymi promieniami zachodzącego słońca. Tuż za starą przyjaciółką żeglarzy „Andzią” w lewo, na zachód, wprost na „Jana”, ku pokładającej się na wodzie czerwonej kuli ognia. Tu jeszcze byliśmy u siebie. W domu. Pierwszy cel – Rybina, gdzie oczekiwali na nas już zalewowi przyjaciele na s/y Kristi, którzy także płynęli ku morskiej regatowej przygodzie. O pierwszej w nocy, w kompletnych ciemnościach, zacumowaliśmy do pomostu przed mostem w Rybinie. Delikatnie zapukaliśmy w burtę naszym kolegom, lecz najwidoczniej zmorzył ich sen. Nie pozostało nam nic innego jak zrobić to samo i czekać na poranne otwarcie mostu.
Przygoda nr 1. Woda czysta jak kryształ.
Gdy po godzinie 9.40, wraz z pierwszym otwarciem mostu, odcumowaliśmy od pomostu by przepłynąć na drugą stronę, co prawda usłyszeliśmy pracę naszego silnika, nawet dość intensywną, lecz nie spowodowało to żadnej reakcji w ruchu jachtu. Staliśmy jak pomnik. Próżne było dodawanie gazu czy bieg wsteczny. Nic. Staliśmy. Ale nie na balaście, bo jacht się poruszał na boki, staliśmy tak po prostu, nie wiedzieć czemu. Dzięki pomocy s/y Kristi zdążyliśmy przepłynąć most. I gdyby ktoś spytał dlaczego woda w Szkarpawie jest taka czysta, bez najmniejszych wątpliwości możemy mu teraz odpowiedzieć, że dlatego, że jest w niej mnóstwo roślinek, które bezwiednie zawijają się o śruby napędowe.. sama natura.
Kolejny most, jeszcze jeden, śluza, druga śluza i znowu most, o… i Górki Zachodnie. Żagle w górę, silnik stop i nareszcie upragniona cisza połączona z delikatnym chlupotem wody obmywającej burty. Kierunek Sopot, lecz chwila… s/y Kristi za rufą stawia spinakera, czyżby chcieli spróbować swoich sił jeszcze przed regatami, według zasady dwa jachty to już regaty? Spinaker na pokład! W główkach Mariny Sopot podnieśliśmy dużą galę flagową, w końcu to poważna impreza. Ale i tu emocje nie sięgnęły jeszcze zenitu.
A potem był dzik.
Prysznic z portowego węża na kei to było coś, co tygryski lubią najbardziej. I orkiestra na otwarciu regat, rewelacja. Brawo. Brawo. Brawo!
Przygoda nr 2. Wysokie napięcie.
Po całym ceremoniale, wychodzimy na start. Nie dość, że tuż po wyjściu z główek Mariny Sopot okazało się, że przez całą uprzednią noc mimo, że podłączyliśmy jacht do prądu ładowanie akumulatorów nie zostało uruchomione i mamy znaczne ubytki w zasilaniu – to na dodatek w drodze na start zgasł nam silnik i odmówił dalszej współpracy. Zabrakło paliwa w zbiorniku, a że to diesel to finalnie się zapowietrzył. Z martwym silnikiem, a co za tym idzie z perspektywą braku możliwości naładowania akumulatorów w morzu, podjęliśmy jedyną słuszną decyzję – żagle w górę i na start! Ufff.. zdążyliśmy. Start punkt 12.00, ale nie, tu obyło się bez szczytowych emocji.
Początkowo wiatr był stosunkowo leniwy. Dopiero pod wieczór, gdy ja z Rafałem („my”) zwolniliśmy z wachty osmaganych słońcem Łukasza i Bartka („oni”) zapanowały idealne warunki. Później wielokrotnie okazywało się, że gdy „my” obejmowaliśmy stery wiatr się wzmagał, a jacht nie dość, że jechał do celu to jeszcze robił to szybko, natomiast gdy wychodzili „oni”, prędkość przelotowa malała lawinowo. Z godziny na godzinę co raz bardziej realne były nasze szacunki, że jeżeli warunki wiatrowe i stan morza się nie zmienią, u wybrzeży Gotlandii będziemy o dobę szybciej niż rok wcześniej. Później się okazało, że nie pomyliliśmy się.
Przygoda nr 3. Mały może więcej.
Wieczorem drugiej doby żeglugi rzuciliśmy rękawicę czterem kontenerowcom. Dopływając do statkowej autostrady u wybrzeży Gotlandu z daleka obserwowaliśmy nasilony ruch statków przemierzających szlak z południowego zachodu na północny wschód i z północnego wschodu na południowy zachód. No i trochę nam te statki przeszkadzały. Pomijając zasadę „duży może więcej” postanowiliśmy skorzystać z prawa drogi dla jachtu żaglowego pod żaglami. Gdy zbliżaliśmy się do krawędzi toru wodnego w oddali widoczne już były cztery kontenerowce, które według naszych skromnych obliczeń na tzw. „oko” znajdowały się na naszym kursie kolizyjnym. Trzymać kurs, czy odpuścić, odpaść i przejść za rufą, a może czekać. I w tym momencie czwarty z rzeczonych statków postanowił wykonać ukłon w naszą stronę i skierował swój kurs wprost na nas. Kilka sekund strachu, emocje rosły i już miał kurs za naszą rufę. Pozostałe trzy zrobiły to samo, a my mieliśmy wolną drogę do celu.
Na noc znaleźliśmy się już po zachodniej stronie wyspy. Wiatr siadał, ale nadal utrzymywały się 3-4 kt., raport brzegowy doniósł, że mamy świetną pozycję, a informacja, że Endorphina z niewiadomych przyczyn płynie do tyłu dodawała nam woli walki. I tu na wachtę wyszli „oni”. Wiadomo, zdechło. Ale był tego plus, „my” mogliśmy się spokojnie wyspać, bo naprawdę niewiele się wówczas działo.
Przygoda nr 4. Statek widmo.
O 4.00 wyszliśmy na zmianę. Chwilę potem oczywiście co.. rozwiało się. Prędkość 3,5-4 kt. Lekka mgła pojawiająca się przy lądzie. Halsówka. Lecimy lewym i w pewnym momencie spotykamy s/y Resumee. I nie było by w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że ów statek widmo pojawił się nam zza genuy 1/4 kabla przed dziobem, szedł prawym a na pokładzie nie było ani Ani, ani Andrzeja. Do dziś pewnie nie wiedzą, że przepłynęliśmy tak blisko koło siebie. Widok piękny, zwłaszcza o poranku, a świadomość bezpośredniego kontaktu i rywalizacji znów dodawała nam woli walki o zwycięstwo.
I tak sobie pohalsowaliśmy jeszcze parę godzin cały czas bacznie obserwując pozycje konkurencji.
Przygoda nr 5. Starcie tytanów.
Główki portu Visby. Są. Widać je. Widać też Konsala i Resumee, z którymi od co najmniej dwóch godzin toczymy bój o pierwszeństwo na mecie. Zacięty bój. Starcie tytanów. Ponad 200 NM za nami, a spotykamy się tu, w główkach, praktycznie ma mecie. I tu emocje powoli sięgały zenitu, powoli, bo sięgnęły tego zenitu gdy w główkach portu pojawił się prom Destination Gotland. 9.18 Konsal melduje przez radio przejście mety. 9.19 Resumee. A my… a my jedziemy prosto w prom i tylko przez chwile zastanawiamy się czy aby na pewno oni, tam na górze, na mostku, nas widzą. Ale co tam, jedziemy, będzie afera międzynarodowa, ale tu przecież wyścig trwa! Dwa kable od główek prom gwałtownie skręca na północ, zrobił nam miejsce, ale przykrył też cały wiatr, a swoimi potężnymi silnikami tak zamieszał wodę, że stanęliśmy w miejscu. Meta w Visby 9.22. Komandos regat przywitał nas szampanem.
Prysznic, odpoczynek, obiadek, pogawędki, ogólny relaks. Wieczorek polski w Visby. Zachód słońca z północnej główki portu. Miłe wspomnienia.
Przygoda nr 6. Owoce Morza.
Wybraliśmy się do miasta. Odwiedziliśmy stare kąty. Poznaliśmy nowe. Wracając już do Gasthamn wzdłuż kamienistej plaży przystanęliśmy na chwile na tarasie widokowym z posadowionymi lunetami ukierunkowanymi w morze. Patrzyliśmy, patrzyliśmy i wypatrzyliśmy co… rower, który bezkres „oceanu” wysztrandował na brzeg. Po chwili już na nim podążaliśmy do portu. Trochę śmierdział gnijącymi glonami, ale nie przeszkadzało mu to w zrobieniu zawrotnej kariery jako portowa taksówka. Zostawiliśmy go w porcie, jeśli Szwecja to rzeczywiście taki bezpieczny kraj, będzie na nas czekał za rok.
I przyszedł dzień powrotu. Punkt 12.00 pożegnaliśmy Visby i skierowaliśmy się na Gotska Sandon. Przez wiele godzin staraliśmy się pokonać pierwszą boję, lecz gdy tylko ją przeszliśmy Komandos regat ogłaszał kolejne do niej podejście, że niby źle ją wzięliśmy, czy że nie wszyscy okrążyli… Później dały o sobie znać strategie. Jedne jachty szły prosto do celu, inne pożeglowały w morze. Oczywiście na wachtę wyszli „oni”, a wiadomo co to oznaczało… I tak przestaliśmy praktycznie w miejscu noc w drodze ku wyspie. Rankiem po przebudzeniu wyszliśmy „my” i po kilku prastarych rytuałach udało nam się ruszyć do przodu, walcząc o każdy podmuch wiatru. Wieczorem doszliśmy do wyspy.
Przygoda nr 7. Arbuz.
Stojąc na bezwietrzu („oni”) niesieni prądem zostawiliśmy za rufą Resumee, który według naszych obserwacji kierował się na plażę na wyspie. Możliwe, że chcieli opanować to terytorium i powołać do życia nowe księstwo, a może nawet królestwo… historia najnowsza zna takie przypadki. Pozostając w kontakcie radiowym przekupiliśmy chłopaków z Konsala – którzy twierdzili, że zawsze wiedzieli, że umrą na morzu, ale nigdy, że z głodu – arbuzem, którego podarowaliśmy im w zamian za możliwość przepłynięcia z prędkością światła wzdłuż ich burty. Żal nam tylko było księżniczki Ani z Resumee, która na arbuza, a w zasadzie melona załapała się dopiero w Sopocie.
Wiatr przyszedł zgodnie z oczekiwaniami, bo nastąpiła zmiana wachty (to naprawdę robiła się co raz ciekawsza zależność). Minęliśmy wschodnie wybrzeża Gotlandii, a po kilkunastu godzinach jazdy na południe empirycznie stwierdziliśmy, że woda pozbawiona jest zawartości procentowej sinic. Prysznic w krystalicznie czystej, choć odrobinę słonej wodzie i od razu morale załogi wzrosło. „My” spać, „oni” do jazdy. I tu o dziwo, chłopaki budzą nas i mówią, że trzeba założyć refa na grocie, bo za nami idzie burza. Jeden ref, kilka błysków i po burzy. Kilka godzin później zmieniamy nocną wachtę, a ponad nami wypiętrzony piękny cumulus, kilka kropel deszczu na początek, ulewa na koniec, cztery minuty podmuchów sięgających 28 węzłów i cisza na kilka minut. Resumee w zasięgu wzroku. Weszli w ten szkwał na spinakerze i błyskawicznie przelecieli z wiatrem za naszą rufą. Próba kontaktu radiowego spełzła na niczym, ale nadal płyną, wiec chyba wszystko u nich dobrze. Rano Ania powiedziała nam przez radio, że porwali w tym szkwale spinakera.
Przygoda 8. Kapitan Jack Sparrow.
Hel minęliśmy w towarzystwie Resumee. Widać Sopot. Jedziemy do celu. W połowie zatoki z daleka widzimy zdążającą w naszym kierunku, kolizyjnym kursem, wycieczkową balię z drewna udającą nadgryziony zębem czasu żaglowiec o nieco znanej nazwie „Czarna Perła”. Próba wywołania radiowego z wezwaniem o zmianę kursu nie przyniosła rezultatu. Pływadło to przeszło nam dwa metry przed dziobem i nie dość, że wymusiło na nas zmianę kursu, to jeszcze zatrzymało wytwarzaną falą, a wiało prawie nic (wiadomo). A Andrzej na Resumee popłynął w dal.
Główki Mariny Sopot minęliśmy 10.24. Głośne i uroczyste przywitanie zafundowali nam wszyscy Ci, który dotarli przed nami na metę. Nawet s/y Puffin gdzieś się tam zabłąkał. Do dziś nie wiem, czy cieszyli się z tego że nas widzą, czy bardziej z tego, że byli szybciej na mecie. Wymieniliśmy się uściskami, wrażeniami i emocjami towarzyszącymi nam podczas drugiego etapu.
Przygoda nr 9. Człowiek za burtą.
Po południu wyruszyliśmy w drogę do domu. Tuż przed wejściem do Górek Zachodnich chłopaki przeprowadzili sprawną i skuteczną akcję ratunkową pod kryptonimem „człowiek za burtą”. Podjęli z wody rozbitka, który w dowód dozgonnej wdzięczności służył nam do końca rejsu. Był przyjemny, gumowy i momentami nagrzany, ale wygodnie się w nim leżało. Umyliśmy nawet z niego burty w drodze powrotnej.
I znowu najfajniejsze morskie regaty za nami. 600 NM frajdy i prawdziwej morskiej walki, przygody i odpoczynku połączonego rywalizacją. Same emocje. Tegoroczny SailBookCup utwierdził nas w przekonaniu, że w przyszłym roku również weźmiemy w nim udział. Jacek z Olą, a raczej Ola z Jackiem wykonali kawał dobrej roboty. Organizacja imprezy przewyższyła moje oczekiwania, o czym mówię każdemu kogo spotykam, pytającemu mnie o naszą wyprawę na SailBooka. Olu, Jacku, gratulacje! Gratulacje i podziękowania za możliwość wspólnego ścigania się i zabawy, bo przecież wszyscy robimy to dla przyjemności. A tak właśnie było – przyjemnie!
Podziękowania należą się także naszemu teamowi brzegowemu za wsparcie i pomoc w przygotowaniu do wyprawy. Na szczególne podziękowanie i wyróżnienie zasługuje Stefan Politański, prezes firmy OTIS Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością z siedzibą w Elblągu, który udostępnił nam w pełni przygotowany i wyposażony do morskiej żeglugi jacht s/y Facil.
W tegorocznej edycji SailBookCup na jachcie s/y Facil z Elbląga ścigali się: tradycyjnie Łukasz Politański – w roli głównodowodzącego całego zamieszania i Adam Kapczyński – czyli moja skromna osoba oraz Rafał Śledziński i Bartek Szafran. Dzięki chłopaki!
Adam K. Kapczyński
s/y Facil
V-ce Komandor
„Stowarzyszenia Jachtklub Elbląg”
Komentarze