Sobota
Jacek napisał co się działo na Quicku żeglarsko, więc postanowiłam sobie odejść nieco od tego tematu i postawić bardziej na emocje, zamykając temat nautyczny na klasycznym, fajnym nord east:) W końcu na regatach oprócz jachtów są jeszcze ludzie…
Otwarcie w Sopocie. Jachty zebrane przy jednej kei, powiewają flagi regatowe, Sopotu i sponsorów; załogi w jednolitych koszulkach dumnie prezentują logotypy wszystkich, którzy nam pomogli. Orkiestra, prezydent miasta, ambasador Zyga na Copernicusie, biuro prasowe, trackery, fotografowie i media. Nieskromnie powiem wygląda to wszystko jakoś profesjonalnie, i bardzo cieszy. Wygląda na to, że wszystko się udało!
Start. Podział obowiązków u nas jest dość luźny, Jacek trymuje i śpi, a jak zachce mu się mięsa to też czasem ugotuje parówkę czy swoje leczo a’la Quick – wiadomo poróżnienie dzikowe z treningu kondycyjnego trwa! Ja odpoczywam, opalam się, gotuję, sprzątam, ształuję i czasem zerknę czy aby coś nas nie rozjeżdża, gdy Jacek oddaje się w objęcia Morfeusza. Na szczęście autopilot wie co robi i pozwala nam zajmować się sobą. W tym roku postanowiłam słowa „wachta”, „oko” i „pilnuj” odgórnie wyrzucić ze słownika (tak jak „spadek formy”;p) – z Neptunem umówiliśmy się na wczasy, pogoda zamówiona, opłacona i dostarczona – a więc wczasy. Nareszcie!
To już moje 4 wyjście w morze, więc jako „doświadczone” bezpatencie pozwolę sobie na opinię – morze ma tę właściwość, że uspokaja, pozwala nabrać dystansu do spraw lądu. W moim przypadku uzdrawiające działanie po intensywnych dniach przygotowań – wszystko, co zmuszało do pędu, co denerwowało (tak tak, wiadomo, że głównie Jacek;p), ustało. Jest spokojnie, jest dobrze, nic więcej nie potrzeba…
Nagle Jacek podkręca volume na maxa i rosyjski rap z jakimś refrenem w śrubujących midach odbija się czkawką. Ja zła jak osa, chciałam przecież wypocząć w koi po całym zgiełku. Zmęczona, zimno, siusiu, fala jakaś nie taka. Teraz włącza agregat. Co jest! No coś ewidentnie jest nie tak. Na szczęście po ciepłej strawie i zapojce okazuje się, że to głód i pragnienie źle mnie nastrajało i wraz z nową wolą walki o pokrętło radiowe odzyskuję ciszę i spokój.
Miało nie wiać a tu piąteczka – może już jutro pierwszy Dzień Polski w Visby?
Niedziela
Rozpoczęła się bardzo śpiąco. Około 8 godzinny, „porządny”, przerywany co 20 minut alarmem od drzemek, sen. Ja chwilę po północy, Jacek nad ranem, zasnęliśmy jak kamienie – nie wiem jak możliwe jest spanie z tym denerwującym dźwiękiem, ale najwyraźniej zmęczenie z nas wychodzi uszami.
Wieje, nie wieje, Neptun nie może się zdecydować. Wyspa z prawej, wyspa z lewej. Myślę sobie, że polski rap ma strasznie słabe teksty, że brzuch na jachcie boli od życia kanapkowego, a w lodówce nie ma lodu – skandal!
Poniedziałek
10 mil taaaaaaaaaakie długie, czy my się kiedyś dokulamy? Jacek wczoraj, przez noc i nocodzień na czacie, troska o „Wandzię” wskazuje, że ktoś tu dorasta do tacierzyństwa – ponoć na każdego przychodzi pora… Widać wystarczyło, żeby syn urodził się żeglarzem samotnikiem! (jakiś czas temu co prawda przebąkiwał coś o blond łabądkach ale kto go by tam brał na poważnie?:)
Nie ma jak ciepłe puree o 6 nad ranem. W międzyczasie Jacek zgłasza protest do organizatora – w Visby nie ma fanfar na nasze przybycie! Jest za to Wojtek z „chlebem” i „solą”, ja po prawdzie nie piję ale niezmiernie miło, że na nas przywitał.
Jak wiadomo organizator nigdy nie śpi, więc załatwiam co mogę z wirtualnym dotychczas przyjacielem, szefem tutejszego przybytku – Bosse. Przyjemna to była rozmowa, ale nic nie ustaliliśmy, on na wszystko na tak a ja się i tak nic nie mogę dowiedzieć… Eh te różnice kulturowe… Sama nie wiem czy powinnam poćwiczyć angielski czy trochę zapomnieć.
W oczekiwaniu na rozwój sytuacji jak na kurę jachtową przystało wywieszam pranie i ręczniki na krawatach, wynoszę śmieci, ogarniam w kabinie nazbieraną w czasie rejsu entropię. Chwilę później już płyniemy na ratunek niesterownemu Piorunowi. A człowiek miał pospać, eh…
Kolejna lekcja żeglarstwa – dobry kapitan to taki, co holuje jacht śpiąc. To takie buty… Jak ja mało jeszcze wiem o żeglarstwie… Jacek często stosuje na mnie tę taktykę – szybciej zasypia, więc z automatu zostaję Pierwszym. Ależ te pędzące promy Destination Gotland są potężne…
Dzień Polski – wiadomo było przesympatycznie. Bosse stanął na wysokości zadania, dowieziono nam stoły, ławy, wywiesiliśmy bannery i flagi, zrobiło się tak jakoś po naszemu. A warzywa jak schodziły… nie nadążałam z krojeniem! Czyli można bez dzika?;p
Wtorek
Tzw. wycieczkowy czas wolny. Bierzemy skuterek, uderzamy na sprawdzoną plażę pod klifami, no ale zimno… dobra jedziemy coś zjeść – lunch u Hindusa za 79 koron, ok. bierzemy, słuszna cena. Na zakupach pojawia się problem logistyczny, wychodzimy z pięcioma siatami i bądź tu mądry jak to teraz zapakować na skuter? Jacek błyszcze – w końcu w transporcie robi – jeszcze pięć kolejnych by się pomieściło:)
Potem Smëck z Kubą fotografem, uwieczniamy pobliskie miasteczko z urokliwym porcikiem rybackim i okoliczne widoczki, co by zapamiętać jak najwięcej i innym pokazać. W powrotnej drodze drobny wypadek drogowy, Olę przeciąża skuter i leeeecąąąą. No tak, mama mówiła jedz mięso, bo sił nie będziesz miała… Ja w myśli przetwarzam – jak dobrze, że nie kupiłam swego czasu Drag Stara… Tyle dobrego, że w Visby przynajmniej widać troskę u przechodniów, bo jak miałam podobną akcję z rowerem w Amsterdamie, to się tylko ze mnie śmieli wytykając palcami:p
Spóźniamy się na odprawę, trwa malutki i cichutki Wieczorek Polski w Visby. Nie wiem czy to dlatego, że bez PKM-u, czy Jacek po 40-tce, a może obawa przed długą halsówką w drugim etapie, ale nad wyraz grzecznie i spokojnie skończył się ten dzień.
Dochodzę do wniosku, że domek na działce zabuduję w gotland style, poziome deski w brązie czy szarościach. Bez pompy, czystość i prostota, ciekawe czy OSB też będzie tak ładnie się prezentowało?:)
Środa
Po starcie żmudna krótka halsówka, Jacek robi rzeźbę na kabestanach:) Wszyscy nas wyprzedzili, ale super!
Jacek walczy o prymat z Puffinem i Endorphiną a mnie przy Gotska majestatyczna żegluga przy ostrym 1 knocie rozmarza… Nostalgia i przemyślenia nad lekturą „Portów Gotlandii” Jerzego Kulińskiego. Może już pora zrobić ten patent, kupić jakieś łajbiątko… (słyszałam, że Puffin za półtora roku będzie opływany i do wzięcia… tylko kogo będzie stać na światowej sławy maszynę z rekordami po powrocie?:))
…Bujać się tak bez końca po maleńkich bałtyckich porcikach, Jerzemu materiałów podostarczać… To życie trójmiejskie, polskie, lądowe zostawić i zaszyć się gdzieś spokojnie na uboczu. Kruchy z Resumee wczoraj obiecał, że złożymy się razem na dobry Internet :)
Niby zawsze na wakacjach najpiękniej i wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, ale są tacy Szymonowie, co na półtora roku zawieszają swoją rzeczywistość, żeby spróbować dogonić marzenia. I robią to, mimo że szalone, mimo że szepczą po kątach, mimo że będzie tęskno i do domu daleko. Mnie co prawda ani jachtem, ani dookoła, ani samotnie w tej chwili ochoty nie drążą, ale do ambitnych i głupich projektów paliłam się od zawsze.
Bo zawsze jest jeszcze jakieś tam za rogiem.
Całe szczęście, że zgłodniałam, bo gotowa byłam już wpław do Sztokholmu, żeby zacząć realizować…
Czwartek
Słońce, brak wiatru, w ciągu 24h zrobiliśmy 30 mil… Tempo zawrotne, ewidentnie sprzyjające dalszym rozmyślaniom. No i moja pierwsza bałtycka kąpiel za łajbą na kamizelce, urocze wyzwolenie, „chrzest wody” – malutka ja i to wszystko, co pode mną, żywe, nieożywione i martwe. Takie chwile się zapamiętuje.
Pod wieczór kapitan Zosia Samosia i Maruda (jakoś Komandos mi do niego nie podpasowało:p) – tu sprzątnąć!, tak sprzątnąć!, nie trzaskać bakistą!, gdzie kiepujesz!, przesiąść się, bo colę rozlałem!, sprzątnąć kuchnię po obiedzie!, Wodę z zęz wybrać!, – doprowadził do buntu załogi sztuk jednej. – Jak sam, steru ani szota ruszyć nie pozwoli, to sam całkowicie! Niech sam też drzemki wyłącza, niech sam kibelek czyści, niech sam obiady gotuje, niech sam wachty pełni… Czas na błogi sen.
Piątek i sobota
Dopiero pierwsze boje przedpołudniowe luzują nastroje. Dzień poświęcamy na naukę sztuki palenia fajki. – Kurczę, smaczne to!
Czuć powrót w powietrzu, ale czas rozciągamy do niemożliwości. Nigdzie się nie spiesząc, czerpiemy ostatnie chwile na morzu garściami. Sama nie wiem kiedy kończy się piątek a zaczyna sobota.
23.11 meta. Czekamy na Endorphine, potem Puffina, hm… może jednak Konsala… a nie, nie czekamy. Możemy spokojnie pospać do rana – Neptun czuwając nad naszym wypoczynkiem, gaśnie cały wiatr i wszyscy stoją. Trochę głupio, ale w końcu jeszcze niedziela przed nami! Dla organizatorów regaty nie kończą się na mecie:)
Niedziela
Otwieram oko i dostaję drinka pożegnalnego Facilów. Potem następnego, i następnego. Oj chłopaki lubią się żegnać:) Do domu nie spieszno, więc miło tak sobie wydłużać regaty w doborowym towarzystwie. Potem żegnamy Resumów, Four Windsów, Konsalów i Piorunów. Że też człowiek może tyle wypić… Wanda, Kristi i Puffin żegnają się do późnych godzin wieczornych.
Inne to były regaty niż III edycja, choć w istocie bardzo podobne.
Dużo znajomych twarzy, a ile nowych! 94 żeglarzy razem z nami na Gotland. Strasznie fajna sprawa:)
Nie było z nami młodzieży, więc tak pusto na łajbie, brak osobowy odczuwalny ale też odpowiedzialności za kogoś młodego nie ma. Większa swoboda, dużo odpoczynku dzięki Neptunowi i Afryka w powietrzu. Mój cel osiągnięty, wracam jako mulatka z uśmiechem od ucha do ucha. Żyć nie umierać…
Dziękuję wszystkim za cudownie spędzony czas. Znowu będziemy przez okrągły rok wspominać nasze szwedzkie wojaże i naładowani niesamowicie pozytywną energią przygotowywać V edycję regat SailBook Cup. Zapraszamy już za rok!
P.s. Nowa świecka tradycja w 2015 roku – dzik spokojnie biega po lesie:)