Archiwum
Blondynka na pokładzie
JAK TO SIĘ ZACZĘŁO, CZYLI PRZYGOTOWANIA
No ładnie.. Bez żadnego przygotowania żeglarskiego (nie licząc widokowych i jakże romantycznych wypraw na rybkę na Helu w liczbie dwa i jednych wygranych regat, gdzie starałam się nie przeszkadzać i służyłam głównie jako sorry – balast) mam popłynąć w najdłuższych regatach po Bałtyku.. Ile to u licha jest te 600 mil? Na ludzki język? Boszszsz…
Postanawiam wziąć na siebie gotowanie. Nie chcę być tylko turystką… Będę Kukiem, albo Cookiem. Zwał jak zwał…. Jak ich nie potruć? Gorrrrąco…. Lodówka taka mała, trzech wielkich facetów, Miriam lat 12 i ja… Studiuję strony internetowe w poszukiwaniu łatwych potraw, które łatwo jest zrobić na morzu… Niewiele pomagają… Większość opisuje gotowanie w marinach… Klopsiki z Biedronki odpadają… Załoga ma być zdrowa… Zakupy… Owoce, warzywa, jajka… ile chleba na pięć dni dla pięciu osób? Weki… Telefony do mamy, ile się toto ma gotować? Cieknące pokrywki…. Pękające słoiki… Kupujemy kisiele i gorące kubki…. Tata kapitana zaleca suchary… Kupujemy a jakże….Ufff gotowe…
SOBOTA, 19.07. 2014 – START
Sopot. Jest jak przed wojną… Gra orkiestra… Dęta… ;-) Pamiątkowe zdjęcia… Miriam występuje, jako nasz rzecznik prasowy… Wesoło, przekomarzamy się z zaprzyjaźnioną załoga Polleda 2 – kto komu co pokaże i kiedy… Hmmm… Czuję ze zaczynam czuć ducha rywalizacji… Ha! Kapitan uspokaja, nasz cel: dopłynąć… Eee tam. My chcemy wygrać!
Dostajemy urządzenia szpiegujące nas – YellowBricki. Dzięki temu rodziny na lądzie wiedzą gdzie jesteśmy.. Fajne to, chciałabym to wszczepić na stałe mojemu dziecku… No nic…
Gorąco, zaraz start, wiatr słaby, Generał Zaruski – ależ to piękny jacht… A gdzie jakaś linia startu? Nie mogliby się wszyscy ustawić jakoś równo? Wyglądamy jak ławica rekinów czyhająca na ofiarę… START!!! Według kapitana pięknie nam poszło… Idziemy jak burza, mimo niewielkiego wiatru… Nawet pozwalają mi trochę sterować… Ale fajnie…
Zaraz… Co to u licha zasilanie? I dlaczego musimy wracać? Heeeej! Czuję, że bylibyśmy pierwsi… Jak to rezygnujemy? NIEEEE!
Zawijamy do Gdyni… Jemy pierogi… Na lądzie… A tam weki w bakistach… Dziś miały być klopsiki w koperkowym… Echhhh…
NIEDZIELA, 20.07.2014
Jedzenie zawiezione do domu… Dół… Śledzimy w internecie poczynania naszych Rywali… Ale smutno… Pojawia się szansa, że awaria będzie usunięta na jutro… Narada. Płyniemy, mimo że bez szans na wygraną? Gromkie TAAAK załogi…
Jeżeli się uda to wystartujemy we środę w drugim biegu… Tylko czy zdążymy do środy? Mamy dwa dni mniej niż wszyscy. Zaprzyjaźniona Mytshirtdress na zachętę prezentuje nam koszulki z limitowanej kolekcji zrobionej z okazji 70. rocznicy Powstania Warszawskiego… A może popłyniemy dla nich? Dla Powstańców? Dla pamięci o nich? O tych, co walczyli o wolność? W bialo-czerwonych opaskach na ramieniu? Tak jest! Mamy kolejny powód do wypłynięcia… Tylko czy Organizatorzy pozwolą? JEST ZGODA! Ponowne pakowanie… Weki czekają…
PONIEDZIAŁEK, 21.07.2014
Już bez orkiestry, bez fanfarów. Godzina 15.30 zwijamy cumy, zostawiamy Sopot… Wieje… Wiatr północno-wschodni (podsłuchałam kapitana), jakoś mocno buja… Dlaczego tak? Bo Bałtyk? Fala prosto w nos naszego GoodSpeeda… Brzmi to jakbyśmy mieli co chwila kolizję z tirem albo łosiem.. Bum, bum, chlup, chlup… Nie jest źle… Pierwszy zielenieje Janek… Dopytuję się wszystkich – co jeśli ja będę miała pilne spotkanie z Neptunem (tak tu się mówi na pointę choroby morskiej, ja nazywam to nazwą egzotycznego ptaka hodowanego w Łazienkach) a ktoś będzie już robił to samo w tym miejscu od zawietrznej? Otrzymuję jakieś mętne odpowiedzi, że sobie poradzę… Boszsz… Stać jest trudno, a co dopiero przechylać za burtę… Brrr… Może mnie ominie… Gdzie to Visby?
Zapada zmrok, z tyłu zostaje latarnia w Rozewiu… Pięknie jest… Tyle gwiazd… Dziwnie, że nie ma lądu… Sami pośród gwiazd… A co to te światełka tam na północy? Czy to już Gotlandia? Nie… Tankowiec… Wachta… Fajnie tak płynąć z kapitanem i Jankiem, który za nic nie chce zejść do kajuty… Buja okropnie… Jak na rollercosterze… bum bum, chlup bum chlup.. Góra dół… Pójdę się ubrać… Zimno jakoś….
No tak… Już wiem, dlaczego nie należy zbyt długo siedzieć w dziobowej kajucie podczas fali w dziób… Witam się z Neptunem wspólnie z Jankiem… Da się… O dziwo od razu lepiej… Tylko strasznie robię się senna… Za nic nie pójdę do kajuty… Rufowa zajęta, w dziobowej się nie da… Śpię w mesie z powodu przechyłu na jedynej możliwej lewej burcie… Śpię to nieadekwatne słowo… Mam zamknięte oczy… Słyszę i czuję wszystko za to 300 razy bardziej… Nienienie, nic nie chcę.. Nienienieee budźcie mnie…
WTOREK, 22.07.2014
4:00 kapitan śpi. W RUFOWEJ? ciekawe, dlaczego nie w dziobowej, przecież on nie ma choroby morskiej… Nie ma? Zaraz… Miriam w śpiworze na podłodze. No tak tłumaczyła mi, że chorobę morską trzeba przespać! Na wachcie Michał. Janek niezmiennie leży w śpiworze w kokpicie… Im więcej słońca tym bardziej się w niego zakopuje… „Nienienie nie zejdę pod pokład!” On też ma nnninininineeeeninienie budźcie mnie… Za to ja czuję się znacznie lepiej. Mimo że fala swoje – łup łup, chlup chlup, bum bum… Przypominam sobie, że jestem cookiem.. Robię herbatę z imbirem i świeżą miętą… Działa jak balsam… Namawiam Michała, który wygląda jak cień i mówi, że zaraz wpadnie na kawę do Neptuna… Herbata cudownie uspokaja zbzikowany żołądek… Wstaje dzień… Gdzie to Visby?
Hej Michał, a może sucharka? Pierwszy posiłek od wypłynięcia… Smakuje jak najwspanialsze danie od Gesslerowej… Wstaje kapitan i namawia do jedzenia… Nienienie, wiem że zrobiłam pyszną pieczeń ale sucharki jednak… Dziwne, bo wszyscy je jemy. Poza Jankiem. On nieninieenie nie je nic…
Płyniemy… Słońce grzeje, dobrze że mamy wiatr i płyniemy szybko (8 knotów) wspaniale chłodzi…. Sucharki się kończą…
Około południa postanawiam podać obiad. Kasza z klopsikami w koperkowym… no i znowu awaria… No tak. Jednak trzeba było dać świeże zakrętki… Klopsy za burtę… Kurczak po chińsku… Nie zepsuł się… Ee…. Pycha… Janek nie je… Nic…
Widać Gotlandię! Fruwają obok nas dziwne ptaszki, które przypominają pingwiny. Śmiejemy się z Miriam, że w tej Szwecji wszystko inne, nawet pingwiny latają…
Wspaniale jest znowu zobaczyć ląd. Wydaje mi się, że płyniemy już tydzień… :-) Światła, samochody… Ale fajnie – tam są ludzie!!!
ŚRODA, 23.07.2014
2:00
Visby!!!!!
Cumujemy…
Spać…
9:00
Poranek… Kąpiel… Ale wspaniale… Manicure już szlag trafił ale choć umyję włosy…
Śniadanko. Jajecznica… Nieoceniony Jacek wita nas szampanem :-) załoga Polleda 2 w szampańskich nastrojach ściska się z nami jak z rodziną. Wzrusza mnie to… Nie możemy uwierzyć, że oni w ogóle nie mieli fal… Ktoś stracił płetwę sterową… Jej… Ale fajnie, że dopłynęliśmy jednak. No i zdążyliśmy!! mamy półtorej godziny na zwiedzanie i ogarnięcie jachtu. O 12 start kolejnego biegu. Biegamy po Visby jak muchy w latarce. Śmiejemy się z Miriam, że teraz robimy zdjęcia a Visby zobaczymy sobie po powrocie :-) piękne miasteczko… chodaki za 600 złotych? Dobra wrócę po nie w przyszłym roku… Pierwszy napotkany Szwed zapytany czy zrobi nam wspólne zdjęcie odpowiada „nie”… Hmm. W przewodniku napisano, że to miły naród… No tak ale skoro pingwiny tu latają… Kapitan szuka McDonalda bo potrzebuje wifi… Mur obronny, kościół z łodzią dobrych myśli… Pamiątki i lody. Koniec. Nie zdążamy na wspólne zdjęcie, bo utknęliśmy przy płaceniu w lodziarni – nie akceptują kart (to jest ten Zachód?) :-)
Jesteśmy pierwsi i punktualni na linii startu, obok nas ogromne promy… Start.. Widzimy jak Barnaba walczy z grotem… Qrczę mamy jednak szczęście… Pogoda jak w Grecji… Oj chyba jednak za bardzo… Nagle wiatr ustaje niemal całkowicie, niesamowite…. Żadne czary-mary nie działają…. Właściwie stoimy…. A gdzie ta druga wyspa? Powolusieńku zaczyna majaczyć… Uwielbiam pogaduszki przez radio z innymi załogami… Ciekawe, że nie zawsze są przyzwoite… Dziwnie z tym wiatrem… My stoimy a będący milę za nami Polled załapał się na jakiś podmuch i widzimy jak nas wyprzedza. Alogicznie, bo jest bliżej lądu.. No tak, ale to Szwecja.. Tu nawet pingwiny latają…
Załoga za to w dobrej formie. Nawet Janek. Zjadamy arbuza z lodówki (cudowny na upał) i pesto z makaronem… Wspaniale jest….
Wreszcie sens mają wachty. Śpimy dobrze pod pokładem. Czytamy książki… Luksusowo. Śpimy w dziobowej!
CZWARTEK, 24.07.2014
Już mi się ten widok opatrzył… Jesteśmy od północnej strony Gotska Sandon, co gorsza nie słyszymy innych załóg. Pusto… Okropne sinice… Upał! Czy my się w ogóle przemieszczamy?
Wreszcie minęliśmy tę upiorną wyspę… Już myślałam, że utkniemy na dobre… i to jest ta Północ? Klimat jak w Chorwacji…
Nie widać nikogo z naszych, trochę zaczyna wiać. Cieszymy się jak dzieci, bo kapitan zarządza kąpiel morską… Widać Faro a my dostajemy kompletnej głupawki ze szczęścia, mogąc schłodzić nasze rozgrzane członki. Niektórzy niemal tracą części ubrań kiedy uczepieni schodków suną razem z jachtem z prędkością 3 węzłów :-)
Wiatr coraz fajniejszy. Nareszcie coś się zaczyna dziać! Kiedy wyschły nasze ocalone części garderoby i zjedliśmy risotto z pomidorowo-tuńczykowym sosem, pada komenda – stawiamy spinakera!!! Hurra! Mój ulubiony żagiel. Płynięcie pod nim jest jak wspomnienie dzieciństwa i puszczanie latawców… No i wiem, do czego służą te piękne czerwone linki. Siadamy z kapitanem na brasach, Michał steruje… Miriam czyta książki, w międzyczasie śpiewamy wszystko co przychodzi nam do głowy. Hitem jest nasza przeróbka kolędy „Wśród nocnej ciszy”, śpiew niesie się po morzu…
PIĄTEK, 25.07.2014
Wieje coraz bardziej. Dzięki spinakerowi pędzimy właściwie cały czas powyżej ośmiu węzłów… Cudownie. Nie buja, bo fala od tyłu… Ale wspaniale… jesteśmy trochę zmęczeni. Zostajemy na wachcie z Michałem i wysyłamy Kapitana spać. Mamy go budzić, kiedy zacznie wiać 20 knotów i gdyby coś niepokojącego… No i zaczyna się… „Łukasz, przepraszam, że budzę… ale tam są dwa statki i chyba płyną na nas”… Kapitan wygląda… Nie spoko, miną nas….
Pół godziny później… „Łukasz, a co to są explosives, mines…” bo nam się wyświetla przed nami… I tak ciągle…
Nagle zaczyna naprawdę mocno wiać… 19 węzłów, 20… Budzę Łukasza – trzeba zwinąć spinakera… Alarm, wszystkie ręce na pokład, tylko Miriam śpi. Przed nami widać burzę… Przez zmęczenie myli nam się prawy z lewym, ja zawiązuję ósemki na brasach (dumna, że umiem) no i Michał postanawia „zgasić „spinakera na kolanach… Niewiele brakowało a stracilibyśmy i Michała i spinakera. Już na zawsze zapamiętam, że spinaker do kokpitu, żadnych ósemek na brasach… Ech… Ciężka noc… Ale widać Rozewie… I Hel!!!!!!
SOBOTA, 26.07.2014
2:00
Widzę Grand Hotel, pięknie! Hurra, może jeszcze zdążymy na nocne kino na molo?
Ale co to… Wiatr słabnie i słabnie…
Stawiamy spinakera, rozpaczliwie usiłując złapać resztki wiatru, kombinujemy jak przerobić spinakera na genakera, odpinamy mu bom i całą załogą dosłownie machamy nim, żeby płynąć choć z prędkością 1 knota!!!
Milę od Sopotu, stoimy. No prawie… Spinaker schowany, juz na nic… Ale pomaleńku płyniemy… Poranny wiaterek wolniutko wsuwa nas do portu… 5:42. SOPOT.. WE DID IT!!!!
Przed nami tylko Polled… Reszta jeszcze płynie…
Kibicowaliśmy wszystkim. Do końca. To było cudowne! Ekstremalny, przyśpieszony kurs żeglarski . Blisko 1200 kilometrów… Z krótką przerwą… rajd po Bałtyku!!!! No i… eksperyment „blondynka na pokładzie”. Za rok poproszę znowu. Może mnie wezmą ;)
Monika Kwiatkowska
Dziewięć przygód… czyli elbląski epizod w SailBookCup 2014
Wielkie odliczanie trwało niewiele mniej niż 365 dni, bo już od powrotu z poprzedniej edycji SailBookCup. Początkowo zegar tykał spokojnie, lecz gdy liczba cyfr zmniejszyła się do dwóch rozpoczęły się przygotowania, całkiem poważne przygotowania, bo takie morskie regaty to w końcu nie byle jaka rzecz. Tu jeszcze emocje nie sięgały zenitu. Aż pewnego dnia zegar pokazał 3 dni do startu, a to oznaczało, że aby zdążyć na dzika do Sopotu trzeba wypływać. No i popłynęliśmy..
Startować mieliśmy w samo południe, lecz cóż, oczywiście rozwlekło się nam do popołudnia. Pierwszy most w Nowakowie przeszliśmy jednym pociągnięciem niesieni wiatrem owiewającym szpanflagę SailBook.pl na achtersztagu. Do wód naszego ukochanego Zalewu dotarliśmy wraz z pierwszymi promieniami zachodzącego słońca. Tuż za starą przyjaciółką żeglarzy „Andzią” w lewo, na zachód, wprost na „Jana”, ku pokładającej się na wodzie czerwonej kuli ognia. Tu jeszcze byliśmy u siebie. W domu. Pierwszy cel – Rybina, gdzie oczekiwali na nas już zalewowi przyjaciele na s/y Kristi, którzy także płynęli ku morskiej regatowej przygodzie. O pierwszej w nocy, w kompletnych ciemnościach, zacumowaliśmy do pomostu przed mostem w Rybinie. Delikatnie zapukaliśmy w burtę naszym kolegom, lecz najwidoczniej zmorzył ich sen. Nie pozostało nam nic innego jak zrobić to samo i czekać na poranne otwarcie mostu.
Przygoda nr 1. Woda czysta jak kryształ.
Gdy po godzinie 9.40, wraz z pierwszym otwarciem mostu, odcumowaliśmy od pomostu by przepłynąć na drugą stronę, co prawda usłyszeliśmy pracę naszego silnika, nawet dość intensywną, lecz nie spowodowało to żadnej reakcji w ruchu jachtu. Staliśmy jak pomnik. Próżne było dodawanie gazu czy bieg wsteczny. Nic. Staliśmy. Ale nie na balaście, bo jacht się poruszał na boki, staliśmy tak po prostu, nie wiedzieć czemu. Dzięki pomocy s/y Kristi zdążyliśmy przepłynąć most. I gdyby ktoś spytał dlaczego woda w Szkarpawie jest taka czysta, bez najmniejszych wątpliwości możemy mu teraz odpowiedzieć, że dlatego, że jest w niej mnóstwo roślinek, które bezwiednie zawijają się o śruby napędowe.. sama natura.
Kolejny most, jeszcze jeden, śluza, druga śluza i znowu most, o… i Górki Zachodnie. Żagle w górę, silnik stop i nareszcie upragniona cisza połączona z delikatnym chlupotem wody obmywającej burty. Kierunek Sopot, lecz chwila… s/y Kristi za rufą stawia spinakera, czyżby chcieli spróbować swoich sił jeszcze przed regatami, według zasady dwa jachty to już regaty? Spinaker na pokład! W główkach Mariny Sopot podnieśliśmy dużą galę flagową, w końcu to poważna impreza. Ale i tu emocje nie sięgnęły jeszcze zenitu.
A potem był dzik.
Prysznic z portowego węża na kei to było coś, co tygryski lubią najbardziej. I orkiestra na otwarciu regat, rewelacja. Brawo. Brawo. Brawo!
Przygoda nr 2. Wysokie napięcie.
Po całym ceremoniale, wychodzimy na start. Nie dość, że tuż po wyjściu z główek Mariny Sopot okazało się, że przez całą uprzednią noc mimo, że podłączyliśmy jacht do prądu ładowanie akumulatorów nie zostało uruchomione i mamy znaczne ubytki w zasilaniu – to na dodatek w drodze na start zgasł nam silnik i odmówił dalszej współpracy. Zabrakło paliwa w zbiorniku, a że to diesel to finalnie się zapowietrzył. Z martwym silnikiem, a co za tym idzie z perspektywą braku możliwości naładowania akumulatorów w morzu, podjęliśmy jedyną słuszną decyzję – żagle w górę i na start! Ufff.. zdążyliśmy. Start punkt 12.00, ale nie, tu obyło się bez szczytowych emocji.
Początkowo wiatr był stosunkowo leniwy. Dopiero pod wieczór, gdy ja z Rafałem („my”) zwolniliśmy z wachty osmaganych słońcem Łukasza i Bartka („oni”) zapanowały idealne warunki. Później wielokrotnie okazywało się, że gdy „my” obejmowaliśmy stery wiatr się wzmagał, a jacht nie dość, że jechał do celu to jeszcze robił to szybko, natomiast gdy wychodzili „oni”, prędkość przelotowa malała lawinowo. Z godziny na godzinę co raz bardziej realne były nasze szacunki, że jeżeli warunki wiatrowe i stan morza się nie zmienią, u wybrzeży Gotlandii będziemy o dobę szybciej niż rok wcześniej. Później się okazało, że nie pomyliliśmy się.
Przygoda nr 3. Mały może więcej.
Wieczorem drugiej doby żeglugi rzuciliśmy rękawicę czterem kontenerowcom. Dopływając do statkowej autostrady u wybrzeży Gotlandu z daleka obserwowaliśmy nasilony ruch statków przemierzających szlak z południowego zachodu na północny wschód i z północnego wschodu na południowy zachód. No i trochę nam te statki przeszkadzały. Pomijając zasadę „duży może więcej” postanowiliśmy skorzystać z prawa drogi dla jachtu żaglowego pod żaglami. Gdy zbliżaliśmy się do krawędzi toru wodnego w oddali widoczne już były cztery kontenerowce, które według naszych skromnych obliczeń na tzw. „oko” znajdowały się na naszym kursie kolizyjnym. Trzymać kurs, czy odpuścić, odpaść i przejść za rufą, a może czekać. I w tym momencie czwarty z rzeczonych statków postanowił wykonać ukłon w naszą stronę i skierował swój kurs wprost na nas. Kilka sekund strachu, emocje rosły i już miał kurs za naszą rufę. Pozostałe trzy zrobiły to samo, a my mieliśmy wolną drogę do celu.
Na noc znaleźliśmy się już po zachodniej stronie wyspy. Wiatr siadał, ale nadal utrzymywały się 3-4 kt., raport brzegowy doniósł, że mamy świetną pozycję, a informacja, że Endorphina z niewiadomych przyczyn płynie do tyłu dodawała nam woli walki. I tu na wachtę wyszli „oni”. Wiadomo, zdechło. Ale był tego plus, „my” mogliśmy się spokojnie wyspać, bo naprawdę niewiele się wówczas działo.
Przygoda nr 4. Statek widmo.
O 4.00 wyszliśmy na zmianę. Chwilę potem oczywiście co.. rozwiało się. Prędkość 3,5-4 kt. Lekka mgła pojawiająca się przy lądzie. Halsówka. Lecimy lewym i w pewnym momencie spotykamy s/y Resumee. I nie było by w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że ów statek widmo pojawił się nam zza genuy 1/4 kabla przed dziobem, szedł prawym a na pokładzie nie było ani Ani, ani Andrzeja. Do dziś pewnie nie wiedzą, że przepłynęliśmy tak blisko koło siebie. Widok piękny, zwłaszcza o poranku, a świadomość bezpośredniego kontaktu i rywalizacji znów dodawała nam woli walki o zwycięstwo.
I tak sobie pohalsowaliśmy jeszcze parę godzin cały czas bacznie obserwując pozycje konkurencji.
Przygoda nr 5. Starcie tytanów.
Główki portu Visby. Są. Widać je. Widać też Konsala i Resumee, z którymi od co najmniej dwóch godzin toczymy bój o pierwszeństwo na mecie. Zacięty bój. Starcie tytanów. Ponad 200 NM za nami, a spotykamy się tu, w główkach, praktycznie ma mecie. I tu emocje powoli sięgały zenitu, powoli, bo sięgnęły tego zenitu gdy w główkach portu pojawił się prom Destination Gotland. 9.18 Konsal melduje przez radio przejście mety. 9.19 Resumee. A my… a my jedziemy prosto w prom i tylko przez chwile zastanawiamy się czy aby na pewno oni, tam na górze, na mostku, nas widzą. Ale co tam, jedziemy, będzie afera międzynarodowa, ale tu przecież wyścig trwa! Dwa kable od główek prom gwałtownie skręca na północ, zrobił nam miejsce, ale przykrył też cały wiatr, a swoimi potężnymi silnikami tak zamieszał wodę, że stanęliśmy w miejscu. Meta w Visby 9.22. Komandos regat przywitał nas szampanem.
Prysznic, odpoczynek, obiadek, pogawędki, ogólny relaks. Wieczorek polski w Visby. Zachód słońca z północnej główki portu. Miłe wspomnienia.
Przygoda nr 6. Owoce Morza.
Wybraliśmy się do miasta. Odwiedziliśmy stare kąty. Poznaliśmy nowe. Wracając już do Gasthamn wzdłuż kamienistej plaży przystanęliśmy na chwile na tarasie widokowym z posadowionymi lunetami ukierunkowanymi w morze. Patrzyliśmy, patrzyliśmy i wypatrzyliśmy co… rower, który bezkres „oceanu” wysztrandował na brzeg. Po chwili już na nim podążaliśmy do portu. Trochę śmierdział gnijącymi glonami, ale nie przeszkadzało mu to w zrobieniu zawrotnej kariery jako portowa taksówka. Zostawiliśmy go w porcie, jeśli Szwecja to rzeczywiście taki bezpieczny kraj, będzie na nas czekał za rok.
I przyszedł dzień powrotu. Punkt 12.00 pożegnaliśmy Visby i skierowaliśmy się na Gotska Sandon. Przez wiele godzin staraliśmy się pokonać pierwszą boję, lecz gdy tylko ją przeszliśmy Komandos regat ogłaszał kolejne do niej podejście, że niby źle ją wzięliśmy, czy że nie wszyscy okrążyli… Później dały o sobie znać strategie. Jedne jachty szły prosto do celu, inne pożeglowały w morze. Oczywiście na wachtę wyszli „oni”, a wiadomo co to oznaczało… I tak przestaliśmy praktycznie w miejscu noc w drodze ku wyspie. Rankiem po przebudzeniu wyszliśmy „my” i po kilku prastarych rytuałach udało nam się ruszyć do przodu, walcząc o każdy podmuch wiatru. Wieczorem doszliśmy do wyspy.
Przygoda nr 7. Arbuz.
Stojąc na bezwietrzu („oni”) niesieni prądem zostawiliśmy za rufą Resumee, który według naszych obserwacji kierował się na plażę na wyspie. Możliwe, że chcieli opanować to terytorium i powołać do życia nowe księstwo, a może nawet królestwo… historia najnowsza zna takie przypadki. Pozostając w kontakcie radiowym przekupiliśmy chłopaków z Konsala – którzy twierdzili, że zawsze wiedzieli, że umrą na morzu, ale nigdy, że z głodu – arbuzem, którego podarowaliśmy im w zamian za możliwość przepłynięcia z prędkością światła wzdłuż ich burty. Żal nam tylko było księżniczki Ani z Resumee, która na arbuza, a w zasadzie melona załapała się dopiero w Sopocie.
Wiatr przyszedł zgodnie z oczekiwaniami, bo nastąpiła zmiana wachty (to naprawdę robiła się co raz ciekawsza zależność). Minęliśmy wschodnie wybrzeża Gotlandii, a po kilkunastu godzinach jazdy na południe empirycznie stwierdziliśmy, że woda pozbawiona jest zawartości procentowej sinic. Prysznic w krystalicznie czystej, choć odrobinę słonej wodzie i od razu morale załogi wzrosło. „My” spać, „oni” do jazdy. I tu o dziwo, chłopaki budzą nas i mówią, że trzeba założyć refa na grocie, bo za nami idzie burza. Jeden ref, kilka błysków i po burzy. Kilka godzin później zmieniamy nocną wachtę, a ponad nami wypiętrzony piękny cumulus, kilka kropel deszczu na początek, ulewa na koniec, cztery minuty podmuchów sięgających 28 węzłów i cisza na kilka minut. Resumee w zasięgu wzroku. Weszli w ten szkwał na spinakerze i błyskawicznie przelecieli z wiatrem za naszą rufą. Próba kontaktu radiowego spełzła na niczym, ale nadal płyną, wiec chyba wszystko u nich dobrze. Rano Ania powiedziała nam przez radio, że porwali w tym szkwale spinakera.
Przygoda 8. Kapitan Jack Sparrow.
Hel minęliśmy w towarzystwie Resumee. Widać Sopot. Jedziemy do celu. W połowie zatoki z daleka widzimy zdążającą w naszym kierunku, kolizyjnym kursem, wycieczkową balię z drewna udającą nadgryziony zębem czasu żaglowiec o nieco znanej nazwie „Czarna Perła”. Próba wywołania radiowego z wezwaniem o zmianę kursu nie przyniosła rezultatu. Pływadło to przeszło nam dwa metry przed dziobem i nie dość, że wymusiło na nas zmianę kursu, to jeszcze zatrzymało wytwarzaną falą, a wiało prawie nic (wiadomo). A Andrzej na Resumee popłynął w dal.
Główki Mariny Sopot minęliśmy 10.24. Głośne i uroczyste przywitanie zafundowali nam wszyscy Ci, który dotarli przed nami na metę. Nawet s/y Puffin gdzieś się tam zabłąkał. Do dziś nie wiem, czy cieszyli się z tego że nas widzą, czy bardziej z tego, że byli szybciej na mecie. Wymieniliśmy się uściskami, wrażeniami i emocjami towarzyszącymi nam podczas drugiego etapu.
Przygoda nr 9. Człowiek za burtą.
Po południu wyruszyliśmy w drogę do domu. Tuż przed wejściem do Górek Zachodnich chłopaki przeprowadzili sprawną i skuteczną akcję ratunkową pod kryptonimem „człowiek za burtą”. Podjęli z wody rozbitka, który w dowód dozgonnej wdzięczności służył nam do końca rejsu. Był przyjemny, gumowy i momentami nagrzany, ale wygodnie się w nim leżało. Umyliśmy nawet z niego burty w drodze powrotnej.
I znowu najfajniejsze morskie regaty za nami. 600 NM frajdy i prawdziwej morskiej walki, przygody i odpoczynku połączonego rywalizacją. Same emocje. Tegoroczny SailBookCup utwierdził nas w przekonaniu, że w przyszłym roku również weźmiemy w nim udział. Jacek z Olą, a raczej Ola z Jackiem wykonali kawał dobrej roboty. Organizacja imprezy przewyższyła moje oczekiwania, o czym mówię każdemu kogo spotykam, pytającemu mnie o naszą wyprawę na SailBooka. Olu, Jacku, gratulacje! Gratulacje i podziękowania za możliwość wspólnego ścigania się i zabawy, bo przecież wszyscy robimy to dla przyjemności. A tak właśnie było – przyjemnie!
Podziękowania należą się także naszemu teamowi brzegowemu za wsparcie i pomoc w przygotowaniu do wyprawy. Na szczególne podziękowanie i wyróżnienie zasługuje Stefan Politański, prezes firmy OTIS Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością z siedzibą w Elblągu, który udostępnił nam w pełni przygotowany i wyposażony do morskiej żeglugi jacht s/y Facil.
W tegorocznej edycji SailBookCup na jachcie s/y Facil z Elbląga ścigali się: tradycyjnie Łukasz Politański – w roli głównodowodzącego całego zamieszania i Adam Kapczyński – czyli moja skromna osoba oraz Rafał Śledziński i Bartek Szafran. Dzięki chłopaki!
Adam K. Kapczyński
s/y Facil
V-ce Komandor
„Stowarzyszenia Jachtklub Elbląg”
Moje pierwsze samotne 582 mile
Na niespełna dziesięć dni przed planowanym startem SailBook Cup 2014 otrzymałem informacje i błogosławieństwo od armatora jachtu, co niektórym już nieźle znanego, o bezprecedensowej nazwie „WANDA”. Ci, którzy nie znają powinni zajrzeć na stronę http://classicyachtwega.com/ albo do gdańskiej mariny. Blisko 9 ton mahoniu, dębu i tiku na prawie dwunastu metrach pokładu i niespełna dziesięciu w linii wodnej przykuwają uwagę każdego. Dodając do tego 1967 rok produkcji tworzy nam się niemała gratka dla miłośników oldtimerów.
Niby regaty mają tylko jeden cel – wygrać lub zdobyć możliwie jak najlepsze miejsce. I tak było w tym wyścigu. Prawie wszyscy uczestnicy a było ich w tym roku niemało, bo aż 94 na 18-tu! Jednostkach, w duszy i sercu a niektórzy w krwi, pocie i łzach a po dwóch dniach pod pachami czyli rywalizację. Napisałem prawie, bo dla mnie te regaty miały inny cel, choć charakter ten sam. Po wielu miesiącach rozmyślań, nakręcania się, czytania o Remiszewskiej, Puchalskim, Linskim i Tabarlym moje małe marzenie mogło się spełnić. Samotny start w długodystansowych morskich regatach trzymałem w rękach. W dodatku na drewnianej jednostce z epoki moich książkowych bohaterów – to dodawało niesamowitego smaku całemu rejsu. To tak jak maggi w rosole lub świeża bułka o poranku z masłem i dżemem babci albo jabłecznik z lodami i bitą śmietaną. Taką śmietaną i wisienką na torcie była Wanda a celem było zrobienie trasy regat. Wynik sportowy był drugorzędny.
Jednak, aby wystartować musiałem przygotować jacht do takiego rejsu. Wanda nie jest przystosowana do samotnego pływania. Zacząłem od autopilota. Choć jacht ma klasyczną budowę opartą na falszkilu, co daje niesamowitą stabilność kursową, niespotykaną u nowoczesnych żelazek, to i tak musiałem takie urządzenie posiadać. Z pomocą przyszedł Krystian Szypka, który pożyczył mi na ten rejs swojego st2000.
Kolejną sprawą były nowe żagle. Tutaj udało mi się ubłagać pana Stanisława Sawko z Ocean Sails www.oceansails.pl by przyjechał, pomierzył i uszył nowe żagle. Sprawa nie wyglądała kolorowo, bo mieliśmy na to tylko 8 dni. Czy słyszeliście kiedyś by od pomiarów do odebrania żagli minęło 5 dni? Nie? Pan Sawko po 5 dniach zadzwonił do mnie, że mogę je odebrać. Na dwa dni przed regatami chwilę przed 24.00 odebrałem żagle, szybko zwiedziłem żaglownię i po dwóch godzinach wisiały już na maszcie Wandy. Do tego jeszcze wrócimy.
Czekając na żagle dostałem od kolegi ze szkolnej ławy dodatkowy ręczny GPS a mapy – generałkę Bałtyku, Gotlandię i Bałtyk Środkowy od znajomych harcerzy (a jedną nawet z Generała Zaruskiego!). Pan Piotr Myśliwiec podrzucił mi zestaw gadżetów: ogromnego genakera, piękną lornetkę i świetną kamizelkę pneumatyczną. Zostało mi tylko zamontować ogromny reflektor radarowy od komandosa regat (niestety nie miałem AIS-a), dociągnąć takielunek i wyrzucić wszystkie niepotrzebne rzeczy z jachtu. Udało mi się to zrobić już ostatniego dnia. Wieczorem byłem w marinie Sopot. Maciej Makuła z Marineworks podrzucił mi bloczki do obsługi genakera i zobowiązał się zrobić zaprowiantowanie na następny dzień. Gdyby nie on to pewnie jadłbym tylko suchy chleb. Aaaa i jeszcze w wolnej chwili udało mi się zrobić dwa nocne rejsy treningowe.
Przez cały okres przygotowań dopadała mnie huśtawka nastrojów – uda się czy nie? Czy wszystko przygotuję na tyle bym mógł z czystym sumieniem wystartować? Wycofać się nie mogę! Najwyżej! Tak najwyżej… zrobię tylko jeden etap, potem powiem, że coś mi się popsuło by wyjść z twarzą z opresji i wrócę do domu. Ostatniego wieczora mieliśmy biesiadkę w sopockim SKŻ, z powodu prac na jachcie dotarłem tam, gdy już wszyscy mieli opracowaną strategię na regaty, dzika już nie było, pozostali uczestnicy i nieśmiertelny zespół szantowy ;) ale cóż ostatniego gryzą psy i już.
Gościnny SKŻ wypełniała przesympatyczna atmosfera, znowu udało mi się dosiąść do stolika z jednym znajomym, by po sekundzie mówić wszystkim po imieniu – taki oto klimat tych regat. Nazajutrz wszystko potoczyło się bardzo szybko. Oficjalne rozpoczęcie regat przy dźwiękach orkiestry, obiecane zaprowiantowanie przez Macieja. Zdjęcia załóg, trzy słowa od komandosa, rozdanie trakerów yellowbrick – to żółte urządzenie, dzięki któremu moja mama i brat mogli, co 8 minut wciskać F5 w przeglądarce i śledzić przebieg regat.
Wreszcie nadeszła godzina 12.00 i start. Nieznośna jest ta mieszanka uczuć z jednej strony podekscytowanie startem, przyszłym rejsem, regatami, samotnym startem a z drugiej niepewność, czy wszystko mam, jak będzie, czy dam radę itp. Na starcie była halsówka w stronę Helu i już tutaj było widać jak towarzystwo się rozchodzi. Good Speed rezygnuje z pierwszego etapu przez awarię, za Helem zawraca Blagodarnost II z usterką elektroniki. Było to spore zaskoczenie i tak rozpoczął się pierwszy etap regat. Za Helem zrobiłem sobie wreszcie śniadanie ustawiłem kurs na południowy cypel Gotlandu wytrymowałem nowe żagle i w pełnym bajdewindzie 3-4 B robiłem ponad 6.5 kn. – świetna prędkość jak na tę masę i konstrukcję jachtu. Choć miałem nowe żagle z pięknym profilem to nie spodziewałem się, że Wanda będzie pływała, aż tak szybko. A wkrótce przekonałem się, że to nie jest jej ostanie słowo.
Wiele czasu jechaliśmy blisko 8 kn. a max. chwilowa osiągnęła 8.2 kn. REWELACJA! Wieczorem o zachodzie słońca mijał mnie kontenerowiec Maersk Line, który zaproponował, że zmieni kurs – cud jakiś! To chyba pierwszy potwierdzony przypadek zmiany kursu przez ponad 300 metrowy kontenerowiec na rzecz małej żaglówki. Zbliżała się noc, zrobiłem małą kolację o zmroku i niebawem mogłem się przekonać czy mój system drzemek się sprawdzi. Postanowiłem nie przestawiać organizmu i wykorzystać najważniejsze godziny. W zależności od poziomu zmęczenia rozpoczynałem 19 minutowe drzemki od 02.00 do 05.00 potem godzina lub dwie na pokładzie, mały posiłek i kolejne 2-3 godziny dziewiętnastek. Generalnie system się sprawdzał z większą lub mniejszą poprawką na warunki i możliwość zostawienia jachtu samego. Budzik od Andrzeja z Resumee zrobiony z czujnika gazu dawał się we znaki po każdej dziewiętnastej minucie. By nie przegapić/przespać żadnej z kontroli pokładowej między drzemkami, zapisywałem która to drzemka i która kontrola pokładu. Całkiem dobrze sprawdzał mi się ten system. Zadziwiająco dobrze i sprawnie zasypiałem pierwszej nocy, chyba najlepiej ze wszystkich spędzonych na morzu. Pierwszy etap pod tym względem był bardzo dobry. Na drugim spory niepokój dawał mi się we znaki i mogłem sprawnie odpoczywać. Dodatkowo codziennie po zachodzie słońca brałem oczekiwany prysznic. Acha i na samym początku rejsu założyłem, że nie będę spał w kokpicie, no chyba, że w razie Niemca… Hymm no w dzisiejszych czasach to już raczej w razie Ruska ;) tak czy siak postanowiłem spać wyłącznie w mesie.
Wiatr cały czas był stały z mniejszymi dokrętkami, ale cały czas z prawego halsu. Gdy jacht bardzo dobrze szedł z dobrą prędkością i stabilnie trzymając kurs uświadomiłem sobie, że drugorzędny cel, jakim był wynik sportowy podświadomie stał się równoznacznym celem ze zrobieniem trasy. Bardzo ułatwiło mi to pracę na pokładzie, dodało sporo motywacji a przede wszystkim zabawy i radości z żeglowania i udziału w regatach. Na prawej burcie wydeptałem ścieżkę na dziób, bo z poziomu kokpitu nie widać jak pracuje genua. Dodatkowo piękne widoki i sceny reżyserowane przez naturę, zachody i wschody słońca, które starałem się zawsze oglądać i być przy nich; wybrzeże Gotlandii z wysokimi klifami i ostrymi skałami dopełniały szczęścia. Jest pięknie pomyślałem.
Docierając do brzegów Gotlandii po trzydziestu godzinach okazało się, że sporo nadgoniłem. UKF-ka miejscami robiła się czerwona od ilości konwersacji i dodatkowych konkursów organizowanych przez komandosa Jacka Norissa, ale i informacji i narzekań uczestników o słabnącym wietrze, jakiś spadek formy czy coś. Niby duch rywalizacji owładnął każdym kapitanem i załogą to jednak nawzajem pytaliśmy się o pozycje jachtów, morale i w ogóle jak idzie i czy wszystko w porządku. Taki koleżeński support. Chciałem iść blisko brzegów, licząc na bryzę nocną i częściowo się to udało, choć przed nadejściem bryzy, tak jak inni uczestnicy, swoje i tak musiałem odstać. Choć niezmiernie ucieszył mnie fakt, że przez chwilę byłem czwarty w klasyfikacji ogólnej. Kto poszedł dalej w morze został bez wiatru, choć nie na długo, bo noc przyniosła świeże powiewy.
Przy wyspach w połowie Gotlandii przekombinowałem. Chciałem iść między lądem a pierwszą wyspą, licząc na mały przeciąg i w istocie tak było jednak wiatr kręcił a DTF nie zmniejszał się już tak szybko. Dodając do tego późną godzinę, zmęczenie i bliskość lądu nie czułem się najlepiej. Po trzech lub czterech niekontrolowanych zwrotach postanowiłem trochę odpuścić, pójść pełniej, ale bezpieczniej, spokojniej, odrobinę szybciej by móc przespać się, choć 2 – 3 godziny. Walka była zażarta do samego końca w towarzystwie Bystrza, Endorfiny, Four Windsa, którzy mijali się, co pół mili na halsówce. Niesamowita końcówka pierwszego etapu, tyle mil i godzin za nami, wczesnym rankiem przy tężejącym wietrze, mijanych nas promach nikt z zawodników nie odpuścił choćby na chwilę. Czuło się tą rywalizację, oj czuło! Po wejściu do portu zaskoczył mnie silnik/ a raczej akumulator/ a raczej prąd w nim/ a raczej jego brak. Nie mogłem odpalić kataryny, bo zabrakło prądu. Gdzieś tam kiedyś przeczytałem kilka stron książki o manewrach na żaglach, więc rozeznałem się gdzie cumują nasi, zatoczyłem koło, zrzuciłem gienię i udało mi się nie uszkodzić Endorfiny, do której zacumowałem, więc jak by nie patrzeć podejście było książkowe ;)
Ledwo, co zacumowałem w mig pojawił się Jacek z wielkim jak odbijacz Mir-a szampanem i gratulacjami. Bardzo mi to pochlebiało. Choć szampana nie otworzyłem, bo to nie był jeszcze koniec regat. Zjadłem szybkie śniadanie z Szymonem Kuczyńskim, który odwiedził mnie i Wandzię. Opowiadaliśmy z wielkimi wrażeniami o pierwszym etapie, o tym co nas spotkało a co nie, o naszych jachtach i przebiegu regat, a potem umówiliśmy się na zwiedzanie miasta. Poszedłem spać a wieczorem obudził mnie Dzień Polski. Zastanawiałem się jak to wygląda i o co w nim chodzi. Jeszcze dobrze nie zobaczyłem a i tak świetna atmosfera dała się wyczuć nawet z daleko zacumowanego jachtu. Przednia zabawa zorganizowana na końcu kei przy Generale Zaruskim. Dobrze zaopatrzona we znane Jackowe napitki. Nikomu nie zabrakło karkówki, kiełbasek, szaszłyków czy warzyw serwowanych przez prawą i lewą rękę Jacka, Aleksandrę zwaną Olą W. Biesiada hulała na całego aż do późnych godzin nocnych, kiedy to jeszcze przychodziły kolejne jachty. Po Dniu, a raczej Nocy Polskiej przyszedł dzień na szybkie zwiedzanie. Tak jak zaplanowaliśmy razem z Szymonem i naszymi załogami poszliśmy zwiedzać miasto.
Co tam jest ciekawego? Chyba najbardziej rzuca się w oczy architektura i ludzie. Architektura z tego względu, że domki są małe, zadbane, przytulne, świetnie komponują się z krajobrazem a ludzie, bo są mili, sympatyczni, każdy się uśmiecha i mówi dzień dobry czy jak to tam się mówi w ichnym języku. Nawet pani, która zbierała pieniążki na ulicy uśmiechała się prosząc o datek. Szybki rekonesans za Makiem, w którym jest wifirifi, kilka mejli, pogoda – tak, tak fejs też był sprawdzony – i poszliśmy na około murów obronnych na zwiedzanie. Czystość rzuca się w oczy pomimo braku na każdym kroku śmietników, w zasadzanie to braku śmietników w ogóle. Betonowe zapory drogowe zrobione na wzór zwierząt gotlandzkich, czyli owcy i barana i to chyba wszystko. Acha i jeszcze zadziwiła mnie spora ilość marek Porsze, Ferrari czy Lambo.
Tego samego dnia a raczej wieczora był wieczór kapitański. Odprawa i kilka ustaleń. Świetna okazja by odpocząć od załóg a załogi w końcu mogą odpocząć od tych całych kapitanów. Ustaliliśmy, że start do drugiego biegu będzie o 12.00 w środę 23.07. Niektórzy obawiali się o termin powrotu do Polski, zaplanowane urlopy, randki, pracę, dzieci, żony i kochanki. Jednak nie zważając na te argumenty Komandos był nieugięty. Kończąc wieczór kapitański powitaliśmy Łukasza z Good Speeda, który po starcie pierwszego etapu zawinął do portu, by naprawić usterkę a po jej usunięciu dopłynął do nas by wystartować w drugim etapie. I tak zakończył się dzień. Nazajutrz poszedłem zapłacić za marinę – 100 zł za dzień! – i kupić pieczywo na resztę rejsu. Zrobiłem mały remanent żywności i nadwyżkę jedzenia oddałem Ryśkowi z Konsala. Dolałem wody, by mieć na prysznic i równo o 12.00 rozpoczęliśmy wyścig. Bliski oraz Piorun zrezygnowali z drugiego etapu a po starcie Barnaba rozerwał głowicę grota i zawrócił w stronę Polski.
Warunki na starcie były świetne, co prawda wiatr mógł wiać z innego kierunku, ale w końcu trochę go było. Pierwsze godziny wyścigu były kluczowe dla całych regat, kto załapał się i wyczuł wiatr poszedł na północ jak strzała zorro :) a reszta borykała się a to z kierunkiem, a to z siłą wiatru. Po prawie dwóch dniach od startu udało mi się opłynąć wyspę Gotska Sandön z małymi lub większymi problemami z instalacją elektryczną i sporym zmęczeniem, ostre słońce dawało się we znaki a nurzące czuwanie na pokładzie skutecznie obniżało morale. Nic nie mogłem zrobić. Za mały wiatr by płynąć do przodu, zły kierunek by postawić genakera, brak apetytu i chęci na działanie. Brak wiatru, monotonia i świadomość, że za wyspą jest wiatr a jachty, które tam się znalazły oddalają się bardzo szybko; jest zabójcza. Jedynie jacht Kristi dotrzymuje radiowego towarzystwa. Do tej pory raczej stroniłem od rozmówek radiowych, ale w tym wypadku dobrze było pogadać z kimś o wszystkim i o niczym. Jak się miało później okazać Kristi została stacją przekaźnikową pomiędzy czołówką a końcem wyścigu na dystansie blisko 100 mil.
Gdy już wreszcie udało się opłynąć wyspę pozostało nam tylko jechać na krechę w dół. Kristi odpaliła spina a ja jechałem raz na genakerze, raz na genule w zależności od warunków. Miałem sporo wolnego czasu na częste rozmyślania o życiu i starych Polakach, które wypełniały jakoś ten czas. Odrobiłem zaległości w pisaniu listów i tak leciało. Dużymi niespodziankami zasypywała mnie instalacja elektryczna. Skrupulatnie zapisywałem ile czasu i na ilu obrotach chodził silnik i autopilot by oszacować stopień naładowania/rozładowania akumulatorów. Wyłączyłem wszystkie zbędę urządzenia, a lodówka już dawno została pozbawiona napięcia. Przez jeden dzień w pełnym słońcu nie widziałem i nie słyszałem nikogo, moja załoga była jakaś niefrasobliwa i nie chciała zastosować się do poleceń zjedzenia śniadania czy obiadu – o przygotowaniu czegokolwiek nie wspominając. W końcu pod wieczór odezwała się Kristi i tak rozpoczęła się znana wszystkim konwersacja o potomstwie ;) Popołudniami wiatr cichł, by przez 3-4 godziny odpuścić sobie całkowicie. Jacht nie reagował na nic. Zrzuciłem żagle by nie łopotały niepotrzebnie i nie wypalały się na słońcu. Polałem Neptunowi żubróweczki za lepsze warunki i chyba pomogło, bo coś się ruszyło w nocy. Wiatr stężał i zmusił mnie do zmiany genuy na kliwra i zarefowania grota na drugi ref. Było to trochę za dużo jak na napotkany wiatr, ale chciałem spokojnie przespać noc i nie nadwyrężać autopilota. Dawno już zapomniałem o regatach, bo i tak nie miałem szans nadrobić zaległości.
Ostatniego dnia od 05.00 siedziałem przy sterze. Wyłączyłem autopilota położyłem się w kokpicie i raz na 10 minut lekko korygowałem kurs Wandzi. O 13.00 mijałem Hel i wchodziłem na Zatokę, gdzie w połowie drogi do Sopotu wschodni wiatr dowalił około 25-30 węzłów, by po krótkiej chwili zmienić się w niecałe 5 kn. Niesamowita sprawa, bo na powitanie wyszły mi dwie Immoki open 60 Energa i Hugo Boss, ale i tak cieszyłem się najbardziej z odwiedzin Four Windsa tuż przed wejściem do Sopockiej mariny, gdzie była meta regat.
Tak jak się umówiliśmy do mariny wszedłem na żaglach, zacumowałem i standardowa sytuacja z młodym bosmanem mariny Sopot, który oświadczył, że nie mają miejsca i że mam sobie odpłynąć:) Jednak Jacek czuwa nad wszystkim i rozwiązaliśmy ten problem. Na kei czekał na mnie Jacek z Olą i Szymon Kuczyński. Mocne uściski dłoni i nie tylko, szczere gratulacje z ust takich zawodników schlebiały mi ogromnie, zaraz doszedł do nas Michał z Pioruna i Ela z Barnaby a za nimi mój brat z rodziną. Triumfalne otwarcie szampana i od tej chwili zaczęliśmy świętować. Ja niestety nie zdążyłem uścisnąć dłoni innym zawodnikom, którzy kilka godzin wcześniej rozjechali się do portów macierzystych.
Najważniejsze jest zakończenie i tak będzie w tym wypadku, bo chciałbym podziękować kilku osobom, którzy mnie motywowały do działania. Przede wszystkim najbardziej ekspresyjnemu samotnikowi po tej stronie Motławy został moim mecenasem rejsu. Dzwoniłem do niego w każdej sprawie i o każdej porze dnia i nocy – zawsze pomógł. Jacku wielka piona za pomoc! Nie wiem czy popłynąłbym gdyby nie Twoja pomoc i motywacja. Opieka w czasie rejsu była także odczuwalna na prawie każdej mili. Ciągłe pytania i przekazywanie informacji na UKF czy ze mną wszystko ok? Gdzie jestem? I jak płynę? Niesamowite jest to, że choć nigdy nie widziałem się z Panem Zygmuntem – armatorem jachtu – on zaufał mi i pożyczył jacht na te regaty. Z Piotrem moim bratem przygotowaliśmy jacht razem do żeglugi sporo się namęczył ze mną i z jachtem. Panowie WIELKIE DZIĘKI jesteście świetni!
Wyniki SailBook Cup 2014
SailBook Cup 2014 dobiegł końca. W niedzielę ostatnie jachty spłynęły na metę w Sopocie.
Po przeliczeniu czasów zwycięzcą regat SailBook Cup 2014 został kapitan Jacek Chabowski s/y Polled.
Drugie miejsce udało zająć się organizatorowi kpt. Jackowi Zielińskiemu na s/y Quick Livener. Trzecie w ORC przypadło kpt. Wiesławowi Krupskiemu na s/y Four Winds.
W klasie KWR zwyciężył kapitan Robert Niewiński na s/y Endorphine,
drugi był Łukasz Politański na jachcie Facil, trzecie miejsce zajął Ryszard Drzymalski s/y Konsal.
W grupie OPEN zwycięzca był tylko jeden – kpt. Michał Weselak i jacht Wanda. Nasz jedyny samotnik jako jedyny ukończył całą trasę, okazał się najwytrwalszy i najlepiej przygotowany.
Wręczenie pucharów i nagród odbędzie się przy okazji Uroczystego Zakończenia Pucharu Bałtyku Południowego 2014. O terminie poinformujemy wszystkich żeglarzy drogą mailową.
Gratulujemy zwycięzcom i zapraszamy na kolejną, piątą już edycję SailBook Cup 2015 – licznik na stronie już tyka!
Poniżej zamieszczamy pełne wyniki.
I BIEG
II BIEG
KLASYFIKACJA GENERALNA
Wszystkie jachty na mecie w Sopocie
O ile do Visby prawie wszystkim jachtom udało się wpłynąć jednego dnia w godzinach porannych, o tyle do Sopotu jachty spływały w bardzo zróżnicowanym czasie:
Polled 2 – 26.07 / 00.29:00
GoodSpeed – 26.07/ 05.48:00
Quick Livener – 26.07/ 23.11:00
Endorphine – 26.07/ 23.32:00
Konsal – 27.07/ 07.46:00
Facil – 27.07/ 10.24:00
Atlantic Puffin – 27.07/ 08.28:00
Resumee – 27.07/ 10.09:00
Four Winds – 27.07/ 11.07:00
Wanda – 27.07/ 15.40:00
Kristi – 27.07/ 18.25:00
Kapitanom szyki pokrzyżowały bardzo zmienne wiatry tuż pod Helem i na Zatoce Gdańskiej. Oprócz niekorzystnego kierunku, wiatr południowy, a przede wszystkim słabnąca siła do 2 węzłów, wydłużyły oczekiwania w porcie na kolejnych zawodników nawet do 10 godzin.
Na szczęście wszystkim udało się szczęśliwie dotrzeć na metę, zarówno tym, którzy zdecydowali się na start w drugim biegu, jak i załogom udającym się z różnych przyczyn na silniku lub drogą na południe, bez okrążenia wysp prawą burtą. Wszystkie jachty zostały powitane na mecie oklaskami, a gratulacje i rozmowy o przygodach na trasie przeciągnęły się do późnego wieczora. Jutro rano opublikujemy wyniki poszczególnych etapów i klasyfikację generalną.
Wyścig nadal trwa!
Polled 2 i Goodspeed dzięki wypracowanej przewadze zaraz po starcie z Visby wykorzystali silne podmuchy wiatru i wpłynęli jako pierwsi na metę w Sopocie.
Pozostałe jachty utknęły w ciszy, martwej fali i zmagały z brakiem wiatru od Gotska Sandön aż do cypla Półwyspu Helskiego. Odkrętka dała nadzieję na dotarcie na metę jeszcze dziś jachtom Endorphine, Quick Livener i Atlantic Puffin. Słowa uznania dla kapitana jachtu Four Winds, który po rozdarciu grota zdecydował się pozostać w wyścigu i płynie na trzecim refie grota. Czarnym koniem grupy Open, bo jedynym, który się ostałJ okazał się jedyny samotnik w regatach Michał Weselak, dla którego udział w SailBook Cup to próba przed startem w Bitwie o Gotland.
Konsal, Resumee, Facil, Four Winds, Kristi i Wanda – każdy z kapitanów zaczął realizować swoje strategie w poszukiwaniu korzystnych warunków wiatrowych. Nietrafione prognozy pogody stale mieszają szyki zawodnikom, którzy zmieniają żagle i starają się jak najostrzej celować na Sopot. Być może decydująca walka stoczy się na Zatoce Gdańskiej.
Powoli wracają również jachty, które zmuszone były zrezygnować z udziału w drugim biegu. Jacht Piorun 4 od prawie doby odpoczywa w Jastarni, STS Generał Zaruski niedawno wpłynął do portu w Gdańsku, jacht Bystrze od rana czeka na wymianę załogi, natomiast Bliski znajduje się nad półwyspem tuż obok Quick Livenera.
Podczas regat zawodnicy mają stały kontakt radiowy, choć nie zawsze każdy z każdym i zmuszeni są powtarzać komunikaty kolejnym jachtom. Niewątpliwym liderem radiokomunikacji jest ostatni jacht ze stawki Kristi, który dysponuje niesamowicie sprawną anteną i kontaktuje się ze wszystkimi przez całą trasę.
Do mety pozostało:
s/y Quick Livener – 15,9 NM
s/y Endorphine – 19,1 NM
s/y Atlantic Puffin – 32,1 NM
s/y Konsal – 55,7 NM
s/y Facil – 67,2 NM
s/y Resumee – 72,9 NM
s/y Wanda – 84 NM
s/y Kristi – 92,1 NM
Piorun 4 stracił ster..
Dzisiejszego dnia kiedy większość stawki wpłynęła już do portu w Visby, otrzymaliśmy informację przez radio z jachtu Piorun 4 o utracie sterowności. To bardzo poważna awaria, więc błyskawicznie podjęliśmy się akcji ratunkowej jachtu, popłynęliśmy na poszukiwania Quickiem z nadzieja, że świeżo naprawiany silnik o małej mocy podoła holowaniu. Kapitanowie pozostałych jachtów zaoferowali pomoc i byli w ciągłym kontakcie z nami, gotowi w razie potrzeby ruszyć z pomocą.
Piorun 4 znajdował się w odległości ok. 2 mil od klifów Gotlandii i na wysokości 3 mil od Visby. Duża fala i silny wiatr północny utrudniały mocno akcję holowniczą, jednak po kilku godzinach Piorun 4 wraz z kapitanem i załogantem szczęśliwie dobili do keji w Visby.
Jacht stracił ster w wyniku zderzenia z jakimś niezidentifikowanym obiektem znajdującym się tuż pod wodą. Jeszcze nie została podjęta decyzja czy jacht będzie naprawiany na miejscu, ani decyzja o dalszym udziale w wyścigu.
Czekamy jeszcze na dwa jachty: Kristi, który ma do Visby jeszcze ok. 10 mil i dotrze w okolicach północy i Bliskiego, który ma ok. 35 mil, którego będziemy się spodziewać we wczesnych godzinach porannych.
Tymczasem powoli trwają przygotowania do Pierwszego Dnia Polskiego w Visby 2014. Mięso przyprawione, grill się smaży, lód na Zaruskim ziębi a pogoda rozpieszcza. Czego chcieć więcej po dwudniowych zmaganiach na morzu..
„Polled 2” Jacka Chabowskiego pierwszy na mecie w Visby!
Pierwszy etap najdłuższych w Polsce długodystansowych regat morskich SailBook Cup już prawie zakończony – Visby czeka na ostatnie jachty.
Czwarta edycja regat SailBook Cup wystartowała z Sopotu w sobotę 19 lipca w samo południe. Linię startu przecięło 18 jednostek i obrały kurs na Visby na Gotlandii. Jeszcze pierwszego dnia z regat wycofało się kilka jachtów i zawróciło do Trójmiasta. „GoodSpeed” z awarią silnika popłynął do Gdyni, gdzie załoga zamierzała naprawić usterkę, następnie dopłynąć do Visby i wystartować w drugim etapie regat. „Blagodarnost II” z poważną awarią elektroniki musiała zrezygnować całkowicie z kontynuowania wyścigu.
Na trasie Sopot – Visby warunki wiatrowe były trudne – bardzo słaby wiatr, z wieloma dziurami zupełnie bez wiatru. Po wycofaniu się jachtu „Blagodarnost 2” stawkę prowadził „Quick Livener” Jacka Zielińskiego. Jednak w nocy z soboty na niedzielę wyprzedził go „Polled 2” Jacka Chabowskiego, a nad ranem Eugeniusz Jadczuk na jachcie „Barnaba”. Te trzy jachty stanowiły czołówkę wyścigu, reszta pozostała w tyle i rozjechała się po trasie. W pobliżu Gotlandii, ponownie prawie wszystkie jachty znalazły się blisko siebie. Taki układ zachował się niemal do mety w Visby, gdzie wiatr zadecydował, który jacht ma pierwszy przekroczyć metę.
„Tutaj strategia nie pomagała – była to loteria. O tym kto będzie pierwszy na mecie decydował łut szczęścia, komu zawiało, ten się przesuwał do przodu.” – komentuje Jacek Zieliński, sternik jachtu „Quick Livener”. Pierwszy na mecie I etapu regat zameldował się jacht Polled 2 ze sternikiem Jackiem Chabowskim.
Klasyfikacja nieoficjalna po I etapie regat w poszczególnych klasach (z uwzględnieniem stosownych przeliczników):
klasa KWR – „Facil” Łukasz Politański (Elbląg)
klasa ORC – „Polled 2” Jacek Chabowski (JSG Górki Zachodnie)
klasa Open – „Barnaba” Eugeniusza Jadczuka
Start do II etapu regat SailBook Cup planowany jest na środę 23 lipca o godz. 19. Jachty opłyną Gotlandię i Gotska Sandön prawą burtą i wrócą do Sopotu. Cała trasa liczy około 600 mil morskich. Pozycję jednostek, dzięki systemowi YellowBrick, śledzić można na bieżąco na stronie regat w zakładce Tracking. Przez cały czas regat tracking jachtów dostępny będzie również w Informacji Turystycznej w Sopocie na Placu Zdrojowym.
Tegoroczna edycja regat SailBook Cup jest hołdem złożonym pionierom polskiego żeglarstwa morskiego i ma uczcić pierwsze polskie morskie regaty w 1934r. (trasa Gdynia – Visby).
Ambasadorem regat jest kpt. Zygfryd „Zyga” Perlicki, jeden z najwybitniejszych polskich żeglarzy, olimpijczyk z Kilonii, skipper jachtu „Copernicus” w regatach okołoziemskich Whitbread, wielokrotny mistrz Polski w klasach olimpijskich i morskich, doskonały sędzia żeglarski.
Organizatorzy: SailBook.pl, Pomorski Związek Żeglarski
Partnerzy: Gmina Miasto Sopot, Urząd Morski w Gdyni i Liga Morska i Rzeczna, Urząd Marszałkowski Województwa Warmińsko-Mazurskiego, Sopocki Klub Żeglarski Ergo Hestia Sopot, Fundacja Helios, Jachtklub Stoczni Gdańskiej, Polski Klub Morski, Puchar Bałtyku Południowego, Navinord
Sponsorzy: Naftoport, Voith, Work Service, Navcomm, Seldén, ICOM, Aero-Vaerft, 3 Sails, Ocean Sails, Henri Lloyd, AlmaPress Księgarnia Morska
Patroni medialni: SSI Jerzy Kuliński, Radio Gdańsk, Tawerna Skipperów, Magazyn Prestiż, Magazyn W Ślizgu, Młody Elbląg, Nowyj Kaliningrad, Solovela, Batsaans
Będzie widowiskowy start
Jutro w samo południe żądni tygodniowej dawki adrenaliny żeglarze zmierzą się z .. brakiem wiatru.. na starcie na pewno będzie to utrudnienie dla najcięższych jednostek – Generała Zaruskiego i Barnaby – ich kilkudziesięciotonowe kadłuby potrzebują go najwięcej. Czy mniejsze jednostki wykorzystają szansę na zdobycie wystarczającej przewagi w drodze do Visby?
Na trzy dni przed startem spełnia się nasze marzenie!
W ogólnym chaosie nadeszła chwila zadumy – pora na sentymenty:)
Pamiętam, jak równo rok temu, po zeszłorocznej edycji regat, robiliśmy sobie na Quicku małe podsumowanie III edycji SailBook Cup. Rozmawialiśmy o tym, co nam się udało, jakie były porażki, omawialiśmy nietrafione pomysły i zastanawialiśmy się co zmienić, żeby nasz event ulepszyć. Oboje uznaliśmy, że do zdecydowanych plusów minionej edycji należały: liczba zgłoszonych jednostek, tracking i prawdziwie zaangażowani partnerzy regat. Gdybaliśmy wtedy w żartach, że w IV edycji kolejny raz zdublujemy jachty startujące – I edycja = 3 jachty, II edycja = 6 jachtów, III edycja = 12 jachtów, no to w IV edycji musi być przecież 24?!
Postanowiliśmy powściągnąć się w marzeniach i sprawdzone rozwiązania kontynuować, a niedociągnięcia naciągnąć. Ponieważ impreza przerosła wtedy dwukrotnie nasze oczekiwania, zaplanowaliśmy w kolejnej przyłożyć się bardziej do „wody”, stworzyć jasną instrukcję żeglugi, odpowiednio wcześnie zaplanować współrzędne startu i finiszu, ale też nie poprzestawać na promocji – uporządkować nasze działania w czasie, tworzyć harmonogramy, plany i projekty. Wszystko odpowiednio wcześnie, żeby zminimalizować nieoczekiwane wydarzenia.
Najwyraźniej tak się nie da..
Wszystko co sobie wtedy sobie założyliśmy udało nam się w tym roku zrealizować. Mamy fantastycznych, wspierających partnerów, sponsorów i patronów; wystarczająco wcześnie opracowaliśmy i opublikowaliśmy dokumenty regatowe, załatwiliśmy ponownie tracking od YellowBricka. Nie mogliśmy przewidzieć, że będziemy przenosić imprezę z Gdańska do Sopotu, że w grudniowy wieczór po Uroczystym Zakończeniu Pucharu Bałtyku Południowego obmyślimy wydłużenie trasy do 600 mil i podział na dwa biegi z osobna poza klasyfikacją generalną..
A tym bardziej nie zakładaliśmy powtórzenia sukcesu dublowania i zgromadzenia 24 załóg w morskich regatach długodystansowych!
Szok! Ale niezwykle pozytywny..
Aleksandra Warecka